Rozwój Agi.
Poród Kasi.
Mój nowy miecz.
Wypadek samochodowy.
Zjawiska, które ostatnio mocno na mnie wpływały.
Kolejne urodziny i kolejne rozliczenie z własnym sumieniem. Dziękuję wszystkim za życzenia. Nie wyobrażam sobie, że mógłbym spędzić te urodziny lepiej, lub w innym miejscu. Ostatni rok był pełen zmian, dobrych zmian. Jestem z niego zadowolony. Zaczynam z nich czerpać i uczyć się. Mogę swobodnie analizować, wiedząc, że nic złego się nie stanie. A wiesz, co jest w tym wszystkim najlepsze? Nie martwię się nadchodzącym rokiem. Nie planuję zbytnio. Pozwalam się toczyć mojemu losowi. Czas przestać się szamotać i zacząć obserwować wydarzenia wokół mnie. Zajdzie wiele zmian, ale jestem na nie przygotowany. Z drugiej strony, nie mam się czego obawiać, bo wiem, że inne zjawiska i inne osoby pomogą mi, nieważne co się stanie.
Wiem, że moja druga połowa mnie wesprze. Jestem przekonany o jej sile. Widzę, jak się zmienia i ciężko nad sobą pracuje z dnia na dzień, z nocy na noc. Bije się z myślami, z koszmarami i własnymi lękami. I z każdego pojedynku wychodzi coraz silniejsza. Dużo rzeczy i zachowań, które jeszcze pół roku temu wydawałyby się jej nie do wykonania robi niemal odruchowo. Nasza ciężka praca przynosi efekty. Kiedy jestem chory bez problemu zajmie się wszystkimi sprawami. Zaczynam odczuwać rzeczywistą różnicę. Mój umysł nie jest już w tym stanie "czuwania" i obserwowania jej na każdym kroku. Daję jej swobodę działania, bo wierzę w nią cały czas. Dużo pomagają zajęcia. Wiosna. Dobra karma otaczająca nas na codzień. I choć czasami zastanawiam się (ona pewnie też), czy nie powinna nad tym pracować wcześniej, kształtować sobie charakter dawniej. Potem jednak nadchodzi refleksja: co by się stało, gdyby jednak tak było w okresie, kiedy nie byliśmy razem? Czy dalibyśmy radę? Czy nasz związek wtedy by wytrzymał? Nie chciałbym ryzykować.
Ryzyko podjąłem jakiś czas temu i teraz wiem, co mogę wygrać. Patrzę jak nasi przyjaciele cieszą się z narodzin swojego syna. Ile pracy to wymaga nad związkiem, ile zmian wywołuje. Trzeba być na to gotowym. Trzeba wiedzieć, że potrzeba wiele siły od kobiety jak i od mężczyzny. Taka praca to dopiero wyzwanie. Jak ciężko musiałoby być, gdyby jedna z osób w związku nie była na to gotowa? Sepuku. Śmiechem, żartem. To jednak sprawa bardzo złożona, a jednak tak prosta... Albo się czuje, że jest się gotowym, albo nie. Tyle lat ludzkość już sobie radzi z narodzinami, a wciąż nie potrafimy odpowiedzieć sobie na pytanie: czy to już jestem gotowy/gotowa? Czy może jeszcze nie... Chyba chodzi o coś bardzo prymitywnego. Skoro same narodziny są tak pierwotne jak człowiek, to i uczucie, które nas do nich popycha musi być prymitywne. Albo zabrania nam o tym myśleć. Wydaje mi się, że chodzi o wypracowaną pewność siebie, którą czasem dla łatwości nazywamy "dorosłością". Bo czym jest gotowość na bycie rodzicem? Przecież nie możesz zawsze być pewny swojej pracy, pogody, rządów w swoim kraju (lub co gorsza sąsiednim), kataklizmów itd. Musisz być pewny/pewna siebie, że wszystko pójdzie swoim torem. Tak jak robiło to od lat. A ty zrobisz WSZYSTKO żeby się układało. Skoro nie masz wpływu na pogodę, to miej chociaż wpływ na swoje życie. Bądź zacięty, żeby iść przed siebie, nieważne co się stanie. Z pewnością często trzeba będzie biec pod górę, ale przecież satysfakcja z podnoszenia się rozpoczyna się od upadku.
Wow... właśnie zauważyłem, że ostatni paragraf to słowa Mas Oyamy... Dziwne uczucie. Zważywszy, że słowa układały się jedno za drugim samoczynnie. To chyba dobrze. Oyama kiedyś powiedział: "Jeśli sześć razy upadasz, to stać będziesz siedem razy". Dziwne w tłumaczeniu, chyba tak to szło. Cała istota jego nauki przemawia przez to zdanie...
I tym sposobem przechodzimy do moich prezentów urodzinowych... Niesamowite, jak bardzo bliscy mogą sprawić ci przyjemność. Książka Oyamy od mojej rodzinki to źródło podstawowych prawd o życiu w bardzo prostej formie. Ideologia, która zawsze do mnie przemawiała. Bardzo prosta forma i treść, ale zastosowanie jej w praktyce to już zupełnie inna sprawa. Wymaga zmiany charakteru. Hartowania się i ostrzenia. Niczym miecz.
Od przyjaciela otrzymałem miecz. To zaskakujący prezent. Poczułem się bardzo wyjątkowo, choć to teoretycznie stal, żelazo, miedź, skóra, drewno i tak dalej... Składniki przedmiotu. A jednak pomimo swojej materialności dotknęło mnie gdzieś wewnątrz. Niczym ostrze przecinające czas i miejsce.
Dzisiaj rozłożyłem katanę. Mocno siedziała. Ostatnio staraliśmy się ją rozłożyć we dwóch. Nasza siła nic nie dała. Poczytałem i zrozumiałem. Cała praktyczność i finezja chińskich, czy japońskich rzemieślników zawierała się też w ich broni. Każdy element miecza jest wyjątkowy, zwiera swoją historię. W całości jest doskonałą bronią. Rozłożony jest niczym poza częściami. Tak jak rozbity człowiek, jego dusza w kawałkach. Dopiero, kiedy złączysz wszystkie elementy, zaczyna się coś układać. Witraż... Być może od pewnego czasu brakowało mi tego elementu? Jedno wiem na pewno. Podczas rozkładania katany, czyszczenia jej z odrobiny rdzy, która ją okrywa, gładząc ostrze bawełnianą szmatką, posypując je pyłem polerskim, musisz na nie patrzeć z bliska. Okazuje się, że z daleka tak idealne, ma mnóstwo wad widocznych z bliska. Nie naprawisz ich już. Muszą takie pozostać. Ostrze będzie wciąż cięło, spełniało swoją funkcję, a miecz będzie jeszcze długo służył i zachwycał pięknem. Nie ma innego wyjścia, ostrze jest tylko ostrzem. Takie zostało stworzone. Pozostaje o nie dbać i nałożyć jeszcze olejek goździkowy, żeby je ochronić przed upływem czasu, a raczej spowolnić jego ubytek. Przecież nawet stal nie jest wieczna...
Chyba od dawna takich elementów mi brakowało do ułożenia sobie kilku rzeczy w mojej głowie, duszy.
Jest dobrze. Dziękuję wam - Ci, którzy mnie otaczacie. Jestem naprawdę szczęśliwy mogąc was znać i szanować.