Mówiłem, że coś mi się przypomni. Ale postanowiłem wzbogacać ciekawostki o zdjęcia:
- Banany. Każdy je tutaj sprzedaje, każdy je wcina. Jest to jednocześnie najtańsze i najlepsze źródło pożywienia i przekąski. Bogactwo minerałów, magnezu i potasu. Są doskonałą równowagą dla kawy! Dodatkowo szybko przyswajalne węglowodany proste - pokarm dla mózgu i mięśni. Ponoć najlepsze lekarstwo na kaca to smoothie z bananami. Nic dziwnego. Jedzmy banany. Ile tylko można. Ja dodaję teraz jednego banana zawsze do musli rano. Świetnie daje dobry start i oczywiście te kalorie znikają od razu. No i kolejna sprawa - Norwegowie mrożą banany! :) Obieramy ze skórki i wkładamy pojedynczo w woreczkach do zamrażarki. Potem można ich używać do koktajli przez kilka miesięcy. Nie zepsują się, spokojnie...
- "Norwegowie nie piją na tygodniu". Kolejny mit. Mam przyjemność mieszkać na przeciwko jednego z barów. Fakt, to bar sportowy, ale i tak na podstawie takich doznań można wyrobić sobie nową opinię. Pije się w poniedziałek, wtorek itd. Bar jest napędzany non-stop przez klientów. A jak jest jakiś mecz? Ha! Dopiero wtedy "nikt nie pije". W niedzielę do 1:00, a potem rano do pracy. (Bary mają ograniczenie czasowe do 1:00 w miejscach zamieszkałych). Normalnie jak PRL. I kolejny ciekawy fakt: Nie kupisz piwa po 20. W sklepach w mieście można te zakupy zrobić tylko przed tą godziną i nie w sobotę. W niedzielę oczywiście wszystko zamknięte. Wino i alkohole ciężkie można jedynie kupić w specjalnych sklepach. I od 20 roku życia. Alkohol jest też drogi. To na pewno chłodzi zapędy młodych "kibiców". Nie miałbym nic przeciwko takim ograniczeniom w Polsce. Nie łaziłyby grupy po nocy, szukające taniego sposobu na "dotarcie się" w sklepie na drugim końcu miasta. Wierzcie mi - to działa. Jak ktoś pomyśli, kupi wcześniej. To skutkuje tym, że nie pijesz więcej niż zaplanowałeś. Zdrowe, prawda? I na koniec jako gest ze strony Rządu - tolerowane jest picie w miejscach publicznych. Coś za coś.
- Słodycze. Rodzice mają ZAKAZ dawania dzieciom słodyczy do szkoły w ramach przekąsek. Dziwne? Popatrzcie na społeczeństwo amerykańskie, a na społeczeństwo norweskie pod względem wagi i kondycji. Czy trzeba dodawać coś więcej? Nie chodzi o to, że dziecko po cukrze jest "nadpobudliwe", wiadomo od dawna, że to mit. Ale co nie jest mitem? Zepsute zęby i fatalny metabolizm przestawiony na wieczne odkładanie energii w postaci tłuszczu. A więc w śniadaniówce dziecka, czy nastolatka nie znajdziesz batona. Będzie owoc, kanapka. W szkołach nie ma durnych sklepików, automatów ze snackami, coca-colą. Niewyobrażalne? To przyjdź na plażę i zobacz te dzieciaki. Szczupłe, sprawne i uśmiechnięte. Z dobrą cerą i zdrowymi zębami. Tak - batoniki i ciasteczka są szkodliwe mamo. Bardzo. Im wcześniej człowiek to zrozumie tym lepiej. Czym innym jest czekolada, a czym innym batonik Prince Polo. Jak sobie radzić z tym w domu? Norwegowie nie trzymają słodyczy w domu. Jak trzeba, zrobi się ciasto, albo kupi coś w cukierni na specjalną okazję. Ale nic nie leży, nie kusi. To proste. Wypróbowałem to kilka razy na sobie. Kupiłem ładne marchewki. Po kilku razach kiedy miałem ochotę na coś słodkiego po treningu chwytałem za marchewkę. Właśnie wróciłem z treningu. Na co mam ochotę? Zgadnij...
niedziela, 4 sierpnia 2013
sobota, 3 sierpnia 2013
Fakty, które zabrałem z Norwegii #1
Poznawanie nowych ludzi ma zalety. Samotność też. Można dowiedzieć się wielu ważnych rzeczy od nich jak i z czytania w wolnym czasie, którego mam pod dostatkiem.
Nie będę robił przydługiego wstępu. Po prostu co jakiś czas wypiszę rzeczy, których dowiedziałem się będąc w Norwegii:
- Konserwę można otworzyć metalową łyżką (bardzo skuteczne)
- Dzienna dawka soli potrzebna w naszym organizmie to 5gram (płaska łyżeczka). Wliczamy w to oczywiście sól zawartą w potrawach i produktach. To niewiele i na początku organizm się broni. To pamięć kubków smakowych. Ale wystarczy 2 tygodnie i od tamtego czasu nie użyłem grama soli "w proszku". Nadmiar soli powoduje zwiększoną wymuszoną pracę lewej komory serca, osłabia nerki i mózg. Lista jest długa i mało ciekawa. Dodatkowo sól wypłukuje wapń i redukuje błonę śluzową żołądka. To nowe badania WHO. Nie kłóćmy się, nie zastanawiajmy. Jeśli wierzymy w naukę, to może warto czasem posłuchać wyników badań?
- Nadmiar wody w organizmie też nie jest zdrowy. Pomimo tego, że do niedawna mówiło się o co najmniej 2 litrach wody dziennie okazuje się, że nasz organizm sam dobiera sobie ilość wody, której potrzebuje. Chcesz pić? Pij. Nie wmuszaj w siebie wody. Nic to nie da, ponieważ i tak szybko przeleci. Twoje ciało samo zostawi tyle ile trzeba. A szkodzisz sobie wypłukując z organizmu sole mineralne. Mówię o ludziach, którzy wmuszają w siebie wodę. Daj naturze pracować, nie poprawiaj jej, co?
- Ryby? Jak najtłustsze. Kolejny paradoks. No bo jak można utrzymać linię jedząc coś tłustszego? Okazuje się, że "zdrowe" tłuszcze w rybach (Omega 3) pomagają w pracy całego organizmu. Lista jest długa. To przecież wiemy, więc czasem trzeba się przekonać, że śledź, makrela czy sardynka jest lepsza niż dorsz, halibut, mintaj, morszczuk. No i oczywiście przykazanie Norwegów, aby ryba była na stole co najmniej 2-3 razy w tygodniu.
- Uzależnienie od kofeiny to fakt. Po roku picia kawy jej odstawienie jest bardzo trudne. Organizm broni się, osłabia. Ciężko jest to zwalczyć. Postępują bóle głowy i mięśni. Zanika refleks. Dziwne, jak bardzo można przyzwyczaić mózg do zewnętrznego pobudzania. Ale po dwóch tygodniach można wrócić dokładnie do miejsca, z którego się zaczynało. Pytanie, czy się chce? Bo sama kawa nie szkodzi w ilościach do 4 filiżanek dziennie.
- Kolagen zawarty w jedzeniu to oczywiście dobre jego źródło, aby nie nabawić się problemów stawowych. Oczywiście najlepszym jego źródłem jest "czyjś" kolagen. Świnki idą na pierwszy ogień. Zimne nóżki to także potrawa popularna tutaj. Jeśli są gotowane, nie ma się co bać o nadmiar kalorii. Bez soli ciężko je ugotować, ale od czego są warzywa i zioła? Problemem jest jednak nowy fakt - kolagen zaczyna się wchłaniać dopiero po 4-6 miesiącach od zmiany diety! Pamiętajcie o tym, ja nie wiedziałem, że trwa to aż tak długo. A dopiero po tym czasie można zaczynać rehabilitacje itd. Dbajcie o stawy...
- Rower to jeden z najlepszych wynalazków ludzkości. :) Panuje tutaj powszechna opinia: "Różnica pomiędzy rowerem i samochodem. Jedno spala tłuszcz i oszczędza kasę, a drugie na odwrót..." Po powrocie muszę się rozejrzeć za rowerem. Dużo jeżdżę. Widzę poprawę w dystansach i w bieganiu. Zróbcie ścieżkę rowerową do Lublina!
- W jaki sposób mieć pewność, że ludzie będą zwracać plastikowe butelki i puszki? Przecież rozmieszczanie kontenerów po całym mieście to paranoja! A wystarczy na sklepach wymusić konieczność posiadania automatu, który za zwrot butelki plastikowej płaci kaucję! Idziesz na zakupy z siatką pełną butelek, oddajesz. Masz pustą siatkę na zakupy, parę groszy w kieszeni i świadomość, że robisz coś tak jak trzeba. Ze sklepów zabierają butelki dostawcy, którzy i tak przyjeżdżają. Nie ma dodatkowej służby. Nie ma dodatkowych kosztów i zużycia paliwa... To takie proste...
Na razie tyle. Więcej po południu, jak sobie wszystko przypomnę.
Nie będę robił przydługiego wstępu. Po prostu co jakiś czas wypiszę rzeczy, których dowiedziałem się będąc w Norwegii:
- Konserwę można otworzyć metalową łyżką (bardzo skuteczne)
- Dzienna dawka soli potrzebna w naszym organizmie to 5gram (płaska łyżeczka). Wliczamy w to oczywiście sól zawartą w potrawach i produktach. To niewiele i na początku organizm się broni. To pamięć kubków smakowych. Ale wystarczy 2 tygodnie i od tamtego czasu nie użyłem grama soli "w proszku". Nadmiar soli powoduje zwiększoną wymuszoną pracę lewej komory serca, osłabia nerki i mózg. Lista jest długa i mało ciekawa. Dodatkowo sól wypłukuje wapń i redukuje błonę śluzową żołądka. To nowe badania WHO. Nie kłóćmy się, nie zastanawiajmy. Jeśli wierzymy w naukę, to może warto czasem posłuchać wyników badań?
- Nadmiar wody w organizmie też nie jest zdrowy. Pomimo tego, że do niedawna mówiło się o co najmniej 2 litrach wody dziennie okazuje się, że nasz organizm sam dobiera sobie ilość wody, której potrzebuje. Chcesz pić? Pij. Nie wmuszaj w siebie wody. Nic to nie da, ponieważ i tak szybko przeleci. Twoje ciało samo zostawi tyle ile trzeba. A szkodzisz sobie wypłukując z organizmu sole mineralne. Mówię o ludziach, którzy wmuszają w siebie wodę. Daj naturze pracować, nie poprawiaj jej, co?
- Ryby? Jak najtłustsze. Kolejny paradoks. No bo jak można utrzymać linię jedząc coś tłustszego? Okazuje się, że "zdrowe" tłuszcze w rybach (Omega 3) pomagają w pracy całego organizmu. Lista jest długa. To przecież wiemy, więc czasem trzeba się przekonać, że śledź, makrela czy sardynka jest lepsza niż dorsz, halibut, mintaj, morszczuk. No i oczywiście przykazanie Norwegów, aby ryba była na stole co najmniej 2-3 razy w tygodniu.
- Uzależnienie od kofeiny to fakt. Po roku picia kawy jej odstawienie jest bardzo trudne. Organizm broni się, osłabia. Ciężko jest to zwalczyć. Postępują bóle głowy i mięśni. Zanika refleks. Dziwne, jak bardzo można przyzwyczaić mózg do zewnętrznego pobudzania. Ale po dwóch tygodniach można wrócić dokładnie do miejsca, z którego się zaczynało. Pytanie, czy się chce? Bo sama kawa nie szkodzi w ilościach do 4 filiżanek dziennie.
- Kolagen zawarty w jedzeniu to oczywiście dobre jego źródło, aby nie nabawić się problemów stawowych. Oczywiście najlepszym jego źródłem jest "czyjś" kolagen. Świnki idą na pierwszy ogień. Zimne nóżki to także potrawa popularna tutaj. Jeśli są gotowane, nie ma się co bać o nadmiar kalorii. Bez soli ciężko je ugotować, ale od czego są warzywa i zioła? Problemem jest jednak nowy fakt - kolagen zaczyna się wchłaniać dopiero po 4-6 miesiącach od zmiany diety! Pamiętajcie o tym, ja nie wiedziałem, że trwa to aż tak długo. A dopiero po tym czasie można zaczynać rehabilitacje itd. Dbajcie o stawy...
- Rower to jeden z najlepszych wynalazków ludzkości. :) Panuje tutaj powszechna opinia: "Różnica pomiędzy rowerem i samochodem. Jedno spala tłuszcz i oszczędza kasę, a drugie na odwrót..." Po powrocie muszę się rozejrzeć za rowerem. Dużo jeżdżę. Widzę poprawę w dystansach i w bieganiu. Zróbcie ścieżkę rowerową do Lublina!
- W jaki sposób mieć pewność, że ludzie będą zwracać plastikowe butelki i puszki? Przecież rozmieszczanie kontenerów po całym mieście to paranoja! A wystarczy na sklepach wymusić konieczność posiadania automatu, który za zwrot butelki plastikowej płaci kaucję! Idziesz na zakupy z siatką pełną butelek, oddajesz. Masz pustą siatkę na zakupy, parę groszy w kieszeni i świadomość, że robisz coś tak jak trzeba. Ze sklepów zabierają butelki dostawcy, którzy i tak przyjeżdżają. Nie ma dodatkowej służby. Nie ma dodatkowych kosztów i zużycia paliwa... To takie proste...
Na razie tyle. Więcej po południu, jak sobie wszystko przypomnę.
wtorek, 30 lipca 2013
Polska goła! Polska goła!
Jednym z moich najlepszych przyjaciół urodziła się córeczka. Gratuluję! To niesamowite. Sposób, w jaki nowy tata mówi mi, że to tak jakby zakochać się na nowo... nie powiem. Aleksandra Kiczyńska będzie miała ciężkie życie z tak kochającym tatą... :)
Kolejni przyjaciele oczekują drugiego potomka! Niesamowite! Gratuluję. Kasia, Tomek - dobra robota. :)
Kocham was. Bez was wiele rzeczy nie miałoby sensu.
---
Dzisiejszy dzień był jakiś inny. Od kliku dni coś się we mnie uspokoiło. Zacząłem szukać rozrywki w znanych, ale odłożonych na później rzeczach. Rysowałem na drewnie. Jest coś dziwnie pocieszającego w rysowaniu obumarłym drzewem po jeszcze żyjącym kamracie. Potem wypalałem. I znowu. Jest coś dziwnego w wypalaniu węgla i świeżego drzewa, tylko po to aby uzyskać inny węgiel, taki jaki ukształtowałem ja.
Lubię wiedzieć, że drewno, które wykorzystuje pochodzi ze znanego i raz użytego źródła. Samo wypalanie nie miałoby zbytniego sensu, gdyby robić to na nowo ściętym drzewie... Nie widzę w tym celu. Ale używanie starej półki sosnowej - tak jak w tym przypadku - to co innego. Mam w głowie dziwną wizję, że może ktoś kiedyś odnajdzie ten kawałek drewna pod stertą gruzu i zada sobie pytanie - po co? I niekonieczne jest znać odpowiedź, a ważne jest, jeśli ktoś zada tylko samo pytanie...
Jest jeszcze jeden rysunek, ale to prezent i nie mogę go pokazać. Jeszcze jeden jest w drodze.
---
Odwiedziłem dzisiaj park Ekeberg, trochę na południe Oslo. Nie planowałem tego zbyt długo. Po prostu wiedziałem, że w tych dniach odbywa się festyn i chciałem go zobaczyć.
I tutaj zaczyna się część właściwa opowieści.
Droga do Ekeberg prowadzi pod górę, po fiordzie. Jazda rowerem wymaga przyzwyczajenia. Nie zawsze mamy ochotę mieć cały czas pod górę. Ale "wielkie" doświadczenie życiowe podpowiada mi, że zawsze jeśli w jedną stronę masz pod górę, to potem jest przyjemniej wracać. To ma pewnie więcej znaczeń niż mi się wydaje...
Po pokonaniu wzniesienia jedziemy przez park. Skład lasu identyczny z naszymi. Przy drodze jagody, czasem poziomki. Brzozy, sosny i tak dalej. Wszystko po staremu. Mijamy taras widokowy z restauracją. Widok na Oslo nie jest zachwycający - ot budynki wciśnięte w wielką skalistą wyspę. Widok na wyspy i morze, to zupełnie co innego. Ciężko oddać to uczucie, kiedy widzimy słońce odbijające się od tafli morza.
Wracamy na szutrowy szlak. Rowerem nie da się już jechać, ale znak informuje mnie, że prędzej czy później trafię na obóz kempingowy. Od razu w pamięci odnajduję zapiski o kempingach kiedyś. Jeziora różne, Zagłębocze, Piaseczno czy nawet Białka. Namiot rozbijało się wszędzie. I było po prostu fajnie. Nikt nie przeszkadzał i nikt nie szukał dodatkowej rozrywki w postaci dostania po mordzie.
Tutaj jest tak samo. Tylko ludzie nie poszli w jakimś złym kierunku, albo ich nie popchnięto. Może po prostu ich tempo życia pozwala wciąż na taką dozę beztroski? Na polach namiotowych są bazy sanitarne, jest wsparcie ze strony miasta. Jest prąd, choć niewiele. Masa przyczep kempingowych i namiotów, a to przecież kilka kilometrów od miasta! Aż się wierzyć nie chce, że ludzie uciekają tak blisko...
Chciałbym kiedyś swoim potomkom pokazać taką wersję kempingowania. To taki symbol "normalności" ze strony innych ludzi. Normalnego współżycia. Tego brakuje na codzień.
A przez moment miałem wrażenie, że ludzie nie potrafią korzystać z namiotów. Cieszę się, że się myliłem...
Wystarczy tylko przejechać przez pole namiotowe, aby znaleźć się na głównej części parku. A tam, kilka hektarów zielonej trawy, którą miasto Oslo gospodaruje na różne cele. Tym razem był to kilkudniowy turniej piłki nożnej połączony z parkiem rozrywki. Nie wiem czego było więcej, ciekawskich czy samochodów. Parking był ogromny. A ludzi setki, tysiące. W większej części dzieci i młodzież.
Boisk naliczyłem dwadzieścia. Na każdym był numerek. Każde boisko miało swój własny mecz do rozegrania. Przy każdym boisku kibice. Rodzina, nastoletnie cheerleaderki, koledzy, trenerzy. Bez zbędnych nadzorów, bez nadmiernej ochrony. Jakimś cudem większość młodych ludzi wiedziała, że za wyrzucenie butelki po napoju grozi kara. I tylko tyle. Każdy wiedział jak się zachowywać.
Wrażenie zrobił na mnie może 7 letni chłopiec w kasku rowerowym, odblaskowej kamizelce i z zawziętym wyrazem twarzy. Chodził ze swoimi "kumplami" dookoła boisk i zbierał śmieci do wielkiego worka. Takie miał zadanie. Należał do jakichś ochotniczych skautów i zbierał co mógł. Co chwilę stawał obok boiska, podpierał się pod pachami i wzdychał jak "stary" chłop, który musiał odsapnąć po dniu ciężkiej pracy na roli. A potem wracał dziarsko do pracy. Niesamowite...
Wielki Spin, czyli koło wesołego miasteczka. Nie jestem w stanie opisać jak ważne to było dla mnie znalezisko. To przez książkę Stephena Kinga - Joyland, czyli po polsku Lunapark. Kupiłem ją na lotnisku przed wylotem. Historia mówiła o młodym chłopaku, który zaczyna pracę w wesołym miasteczku zamiast iść na studia i przez kilka lat poznaje jego sekrety. Oczywiście z czasem okazuje się, że sekrety są mroczniejsze niż mu się mogło wydawać... A cała akcja rozwiązuje się na szczycie takiego koła. To piękne móc być w podobnym miejscu po zakończeniu fabuły książki - tak jakby się jeszcze nie skończyła.
---
Oprócz rysunku i wypalania wróciłem do pisania. Myślę nad powrotem do książki. Powoli dojrzewam do skończenia kilku opowiadań. Może to sprawa kilku mroczniejszych dni? Noce stają się szybko coraz ciemniejsze. Liście spadają już z niektórych drzew. Niektóre noce są bardzo zimne. Może ta aura wpływa dobrze na hobby, to się okaże już niedługo. Może skończę jedno opowiadanie. I wtedy umieszczę je w całości tutaj. To byłaby miła odmiana od typowej relacji.
Treningi stają się normalnością. Ćwicząc codziennie nie widzę zbytnio postępów. Czasem jestem bardziej zmęczony, czasem mniej. Nawet jadąc na taką wycieczkę jak dzisiaj wziąłem kimono. Zawsze można zaszyć się w lesie, poćwiczyć. Na pewno będę kiedyś tęsknił za tak wielką swobodą.
A na koniec najdziwniejsza rzecz pod słońcem.
Mój plakat na ścianie wygląda jakby ktoś go popychał z drugiej strony. Nie spadł ani razu. Nie odkleił się. A jest coraz bardziej wypukły... Wypukłość jest na wysokości ramion tej postaci... Nie do końca wiem jak to możliwe, żeby papierowy plakat się tak rozciągnął i nie spadł. Na razie go nie dotykam. Czy takie rzeczy się zdarzają? Czy papierowy plakat może się tak rozciągnąć i nie spaść ze ściany? Jeśli jutro będziemy rozmawiać, to znaczy, że tak...
Kolejni przyjaciele oczekują drugiego potomka! Niesamowite! Gratuluję. Kasia, Tomek - dobra robota. :)
Kocham was. Bez was wiele rzeczy nie miałoby sensu.
---
Dzisiejszy dzień był jakiś inny. Od kliku dni coś się we mnie uspokoiło. Zacząłem szukać rozrywki w znanych, ale odłożonych na później rzeczach. Rysowałem na drewnie. Jest coś dziwnie pocieszającego w rysowaniu obumarłym drzewem po jeszcze żyjącym kamracie. Potem wypalałem. I znowu. Jest coś dziwnego w wypalaniu węgla i świeżego drzewa, tylko po to aby uzyskać inny węgiel, taki jaki ukształtowałem ja.
Lubię wiedzieć, że drewno, które wykorzystuje pochodzi ze znanego i raz użytego źródła. Samo wypalanie nie miałoby zbytniego sensu, gdyby robić to na nowo ściętym drzewie... Nie widzę w tym celu. Ale używanie starej półki sosnowej - tak jak w tym przypadku - to co innego. Mam w głowie dziwną wizję, że może ktoś kiedyś odnajdzie ten kawałek drewna pod stertą gruzu i zada sobie pytanie - po co? I niekonieczne jest znać odpowiedź, a ważne jest, jeśli ktoś zada tylko samo pytanie...
Jest jeszcze jeden rysunek, ale to prezent i nie mogę go pokazać. Jeszcze jeden jest w drodze.
---
Odwiedziłem dzisiaj park Ekeberg, trochę na południe Oslo. Nie planowałem tego zbyt długo. Po prostu wiedziałem, że w tych dniach odbywa się festyn i chciałem go zobaczyć.
I tutaj zaczyna się część właściwa opowieści.
Droga do Ekeberg prowadzi pod górę, po fiordzie. Jazda rowerem wymaga przyzwyczajenia. Nie zawsze mamy ochotę mieć cały czas pod górę. Ale "wielkie" doświadczenie życiowe podpowiada mi, że zawsze jeśli w jedną stronę masz pod górę, to potem jest przyjemniej wracać. To ma pewnie więcej znaczeń niż mi się wydaje...
Po pokonaniu wzniesienia jedziemy przez park. Skład lasu identyczny z naszymi. Przy drodze jagody, czasem poziomki. Brzozy, sosny i tak dalej. Wszystko po staremu. Mijamy taras widokowy z restauracją. Widok na Oslo nie jest zachwycający - ot budynki wciśnięte w wielką skalistą wyspę. Widok na wyspy i morze, to zupełnie co innego. Ciężko oddać to uczucie, kiedy widzimy słońce odbijające się od tafli morza.
Wracamy na szutrowy szlak. Rowerem nie da się już jechać, ale znak informuje mnie, że prędzej czy później trafię na obóz kempingowy. Od razu w pamięci odnajduję zapiski o kempingach kiedyś. Jeziora różne, Zagłębocze, Piaseczno czy nawet Białka. Namiot rozbijało się wszędzie. I było po prostu fajnie. Nikt nie przeszkadzał i nikt nie szukał dodatkowej rozrywki w postaci dostania po mordzie.
Tutaj jest tak samo. Tylko ludzie nie poszli w jakimś złym kierunku, albo ich nie popchnięto. Może po prostu ich tempo życia pozwala wciąż na taką dozę beztroski? Na polach namiotowych są bazy sanitarne, jest wsparcie ze strony miasta. Jest prąd, choć niewiele. Masa przyczep kempingowych i namiotów, a to przecież kilka kilometrów od miasta! Aż się wierzyć nie chce, że ludzie uciekają tak blisko...
Chciałbym kiedyś swoim potomkom pokazać taką wersję kempingowania. To taki symbol "normalności" ze strony innych ludzi. Normalnego współżycia. Tego brakuje na codzień.
A przez moment miałem wrażenie, że ludzie nie potrafią korzystać z namiotów. Cieszę się, że się myliłem...
Wystarczy tylko przejechać przez pole namiotowe, aby znaleźć się na głównej części parku. A tam, kilka hektarów zielonej trawy, którą miasto Oslo gospodaruje na różne cele. Tym razem był to kilkudniowy turniej piłki nożnej połączony z parkiem rozrywki. Nie wiem czego było więcej, ciekawskich czy samochodów. Parking był ogromny. A ludzi setki, tysiące. W większej części dzieci i młodzież.
Boisk naliczyłem dwadzieścia. Na każdym był numerek. Każde boisko miało swój własny mecz do rozegrania. Przy każdym boisku kibice. Rodzina, nastoletnie cheerleaderki, koledzy, trenerzy. Bez zbędnych nadzorów, bez nadmiernej ochrony. Jakimś cudem większość młodych ludzi wiedziała, że za wyrzucenie butelki po napoju grozi kara. I tylko tyle. Każdy wiedział jak się zachowywać.
Wrażenie zrobił na mnie może 7 letni chłopiec w kasku rowerowym, odblaskowej kamizelce i z zawziętym wyrazem twarzy. Chodził ze swoimi "kumplami" dookoła boisk i zbierał śmieci do wielkiego worka. Takie miał zadanie. Należał do jakichś ochotniczych skautów i zbierał co mógł. Co chwilę stawał obok boiska, podpierał się pod pachami i wzdychał jak "stary" chłop, który musiał odsapnąć po dniu ciężkiej pracy na roli. A potem wracał dziarsko do pracy. Niesamowite...
Wielki Spin, czyli koło wesołego miasteczka. Nie jestem w stanie opisać jak ważne to było dla mnie znalezisko. To przez książkę Stephena Kinga - Joyland, czyli po polsku Lunapark. Kupiłem ją na lotnisku przed wylotem. Historia mówiła o młodym chłopaku, który zaczyna pracę w wesołym miasteczku zamiast iść na studia i przez kilka lat poznaje jego sekrety. Oczywiście z czasem okazuje się, że sekrety są mroczniejsze niż mu się mogło wydawać... A cała akcja rozwiązuje się na szczycie takiego koła. To piękne móc być w podobnym miejscu po zakończeniu fabuły książki - tak jakby się jeszcze nie skończyła.
---
Oprócz rysunku i wypalania wróciłem do pisania. Myślę nad powrotem do książki. Powoli dojrzewam do skończenia kilku opowiadań. Może to sprawa kilku mroczniejszych dni? Noce stają się szybko coraz ciemniejsze. Liście spadają już z niektórych drzew. Niektóre noce są bardzo zimne. Może ta aura wpływa dobrze na hobby, to się okaże już niedługo. Może skończę jedno opowiadanie. I wtedy umieszczę je w całości tutaj. To byłaby miła odmiana od typowej relacji.
Treningi stają się normalnością. Ćwicząc codziennie nie widzę zbytnio postępów. Czasem jestem bardziej zmęczony, czasem mniej. Nawet jadąc na taką wycieczkę jak dzisiaj wziąłem kimono. Zawsze można zaszyć się w lesie, poćwiczyć. Na pewno będę kiedyś tęsknił za tak wielką swobodą.
A na koniec najdziwniejsza rzecz pod słońcem.
Mój plakat na ścianie wygląda jakby ktoś go popychał z drugiej strony. Nie spadł ani razu. Nie odkleił się. A jest coraz bardziej wypukły... Wypukłość jest na wysokości ramion tej postaci... Nie do końca wiem jak to możliwe, żeby papierowy plakat się tak rozciągnął i nie spadł. Na razie go nie dotykam. Czy takie rzeczy się zdarzają? Czy papierowy plakat może się tak rozciągnąć i nie spaść ze ściany? Jeśli jutro będziemy rozmawiać, to znaczy, że tak...
piątek, 26 lipca 2013
Condicio Sine Qua Non
Dni stały się naprawdę ciepłe. Temperatura z pewnością nie jest tak wysoka jak w Polsce, ale wilgotność powietrza daje o sobie znać o wiele mocniej. Jednak Norwegowie są do takiej pogody widocznie przyzwyczajeni. Jak się dowiedziałem, nie odczuwają aż tak mocno gorąca. To prawda, często widuję kogoś w bluzie, pomimo tego, że na dworze jest 25 stopni. Nie do końca to rozumiem, ale trudno.
Jedynym sensownym rozwiązaniem wydaje się być na dworze, ale to nie do końca prawda. Do godziny 15 nie wychodzi się z domów, chyba że trzeba. Ulice nagrzane po całym dniu dopiero po tej godzinie oddają ciepło. Nawet Norweg ma swoje granice... Oczywiście można się także udać na plażę. Na razie moją ulubioną jest Bygdoy, która znajduje się ok. 6km od miejsca, w którym mieszkam. Rowerem jedzie się szybko, droga prowadzi przez centrum i port. Po drodze mijam stację autobusową i kolejową. Tak naprawdę mając 45 minut i rower można zatem przejechać z jednego końca Oslo na drugi.
Za którymś razem mnogość ludzi już tak nie szokuje. Omijam ich, nie oglądam. Następuje w człowieku powoli zmiana - oswajania się z tłumem i różnorodnością. Takie dość przyjemne zobojętnienie, o którym już zapomniałem. Nie obchodzi cię, że ktoś na ciebie patrzy, to raczej odruch bezwarunkowy. Spróbuj popatrzeć na grupę jakichś "młodych ludzi" pijących piwo u nas. To trochę rozleniwia. Przyzwyczajasz się do turbanów, a trzeba zawsze być gotowym... to żart...
Plaże przypominają mi, tak jak pisałem wcześniej, plaże z naszych jezior sprzed 15 lat. Zdarza się namiot, ktoś rozpali ognisko lub grilla. Dzieci biegają na golasa. Przyjdzie bogaty i przyjdzie biedny. I w taki oto sposób spełnia się leninowskie marzenie o równości mas. Woda i piasek dla każdego takie same. Woda - równie zimna i słona, a piasek równie pełen ostrych muszli i kamieni.
Poznałem inną plażę. Na zdjęciu możecie ją porównać do wcześniejszej. W oddali widać setki ludzi na "niby piaszczystej", ja za to poszedłem na skalistą. Niewiele osób ją odwiedza, bo mimo wszystko opalanie się, kiedy leżysz na skałach nie należy do najprzyjemniejszych czynności. Ale coś za coś. Masz za to większą szansę na znalezienie ciekawego miejsca.
Ciekawa historia przydarzyła mi się ostatnim razem, kiedy odwiedziłem Bygdoy. Otóż, kiedy już chciałem się zbierać do domu pojawiła się na plaży jakaś znana para. Coś jakby nad Białym pojawiła się jakaś gwiazdeczka serialu tv. Trochę każdy patrzył, podziwiał. Ona blond, w białej sukience, piesek-szczur pod pachą, w drugiej ręce torebka zapewne zrobiona z jakiegoś wymierającego gatunku i na nosie okulary za moją roczną pensję. Na nogach pantofelki z diamencikami, w sam raz na plażę. On - wysportowany blondyn, błękitna koszulka la coste, i podobny zestaw obowiązkowy ze skórzanym neseserem, leżakiem, lodówką, i wieloma innymi klamotami. Przyznaję - zostałem chwilę dla nich. Patrzyłem jak wyszukują sobie miejsce pośród plebsu i wszystko ustawiają. Zajęli (a raczej zawłaszczyli) oczywiście pół hektara ziemi i zaczęli przygotowywać się do "plażowania". I wtedy stała się rzecz niesłychana, jakby Thor lub Odyn chcieli się trochę zabawić. Zerwał się sztorm i z jasnego nieba nagle zlepiły się chmury. W ciągu kilku chwil lunął zimny deszcz i zaczął to wszystko zmywać. Nie pomógł wodoodporny makijaż i żel na włosach. Zaczęło płynąć wszystko, włącznie z szampanem. A ja siedziałem pod drzewem i patrzyłem jak deszcz działa na tą parę niczym woda święcona na wampira... Wrzask i przerażenie. A może na dodatek zostawili otwarty dach w kabriolecie? Równość mas...
Nikogo to nie rusza, że ktoś przyjedzie pięknym autem na plażę. Na parkingu wiele różnorodnych aut, a mimo to, z tego co rozmawiałem, nie oglądają się ludzie za nimi. Niewiele jest przypadków jawnej i otwartej zazdrości. Dlaczego? Bo nawet nie mając pracy, a będąc norwegiem nie będziesz cierpieć głodu. Nawet za mizerną pracę odłożysz na samochód. A z bezrobociem na poziomie 2% (a czasem mniej) każdemu jest wszystko jedno... Dziwne uczucie wiedzieć, że jest się wśród ludzi, którzy nie muszą myśleć o pracy. Norweg także nie wybiera i nie porównuje w sklepie. Czuję się trochę dziwnie chodząc pomiędzy półkami i porównując ceny, ale cóż - takie życie turysty. Ponoć tylko starsze pokolenie, które miało do czynienia z biedą robi tak nadal. Nie kupuje pierwszej lepszej rzeczy, tylko myśli zanim kupi. To chyba niezdrowy nawyk, szczególnie, że kryzys zawita w końcu i do tego kraju.
Minął już miesiąc, ale to był dobry miesiąc. Na razie nie mam zbyt wielu ciekawostek do opowiedzenia. Wszystko tutaj powszednieje. Każdy dzień jest podobny do poprzedniego. Spacery i jazda rowerem nie sprawiają mi trudności. Trochę obojętnieję. I chyba dopiero teraz zaczyna się prawdziwy odpoczynek...
Jedynym sensownym rozwiązaniem wydaje się być na dworze, ale to nie do końca prawda. Do godziny 15 nie wychodzi się z domów, chyba że trzeba. Ulice nagrzane po całym dniu dopiero po tej godzinie oddają ciepło. Nawet Norweg ma swoje granice... Oczywiście można się także udać na plażę. Na razie moją ulubioną jest Bygdoy, która znajduje się ok. 6km od miejsca, w którym mieszkam. Rowerem jedzie się szybko, droga prowadzi przez centrum i port. Po drodze mijam stację autobusową i kolejową. Tak naprawdę mając 45 minut i rower można zatem przejechać z jednego końca Oslo na drugi.
Za którymś razem mnogość ludzi już tak nie szokuje. Omijam ich, nie oglądam. Następuje w człowieku powoli zmiana - oswajania się z tłumem i różnorodnością. Takie dość przyjemne zobojętnienie, o którym już zapomniałem. Nie obchodzi cię, że ktoś na ciebie patrzy, to raczej odruch bezwarunkowy. Spróbuj popatrzeć na grupę jakichś "młodych ludzi" pijących piwo u nas. To trochę rozleniwia. Przyzwyczajasz się do turbanów, a trzeba zawsze być gotowym... to żart...
Plaże przypominają mi, tak jak pisałem wcześniej, plaże z naszych jezior sprzed 15 lat. Zdarza się namiot, ktoś rozpali ognisko lub grilla. Dzieci biegają na golasa. Przyjdzie bogaty i przyjdzie biedny. I w taki oto sposób spełnia się leninowskie marzenie o równości mas. Woda i piasek dla każdego takie same. Woda - równie zimna i słona, a piasek równie pełen ostrych muszli i kamieni.
Poznałem inną plażę. Na zdjęciu możecie ją porównać do wcześniejszej. W oddali widać setki ludzi na "niby piaszczystej", ja za to poszedłem na skalistą. Niewiele osób ją odwiedza, bo mimo wszystko opalanie się, kiedy leżysz na skałach nie należy do najprzyjemniejszych czynności. Ale coś za coś. Masz za to większą szansę na znalezienie ciekawego miejsca.
Ciekawa historia przydarzyła mi się ostatnim razem, kiedy odwiedziłem Bygdoy. Otóż, kiedy już chciałem się zbierać do domu pojawiła się na plaży jakaś znana para. Coś jakby nad Białym pojawiła się jakaś gwiazdeczka serialu tv. Trochę każdy patrzył, podziwiał. Ona blond, w białej sukience, piesek-szczur pod pachą, w drugiej ręce torebka zapewne zrobiona z jakiegoś wymierającego gatunku i na nosie okulary za moją roczną pensję. Na nogach pantofelki z diamencikami, w sam raz na plażę. On - wysportowany blondyn, błękitna koszulka la coste, i podobny zestaw obowiązkowy ze skórzanym neseserem, leżakiem, lodówką, i wieloma innymi klamotami. Przyznaję - zostałem chwilę dla nich. Patrzyłem jak wyszukują sobie miejsce pośród plebsu i wszystko ustawiają. Zajęli (a raczej zawłaszczyli) oczywiście pół hektara ziemi i zaczęli przygotowywać się do "plażowania". I wtedy stała się rzecz niesłychana, jakby Thor lub Odyn chcieli się trochę zabawić. Zerwał się sztorm i z jasnego nieba nagle zlepiły się chmury. W ciągu kilku chwil lunął zimny deszcz i zaczął to wszystko zmywać. Nie pomógł wodoodporny makijaż i żel na włosach. Zaczęło płynąć wszystko, włącznie z szampanem. A ja siedziałem pod drzewem i patrzyłem jak deszcz działa na tą parę niczym woda święcona na wampira... Wrzask i przerażenie. A może na dodatek zostawili otwarty dach w kabriolecie? Równość mas...
Nikogo to nie rusza, że ktoś przyjedzie pięknym autem na plażę. Na parkingu wiele różnorodnych aut, a mimo to, z tego co rozmawiałem, nie oglądają się ludzie za nimi. Niewiele jest przypadków jawnej i otwartej zazdrości. Dlaczego? Bo nawet nie mając pracy, a będąc norwegiem nie będziesz cierpieć głodu. Nawet za mizerną pracę odłożysz na samochód. A z bezrobociem na poziomie 2% (a czasem mniej) każdemu jest wszystko jedno... Dziwne uczucie wiedzieć, że jest się wśród ludzi, którzy nie muszą myśleć o pracy. Norweg także nie wybiera i nie porównuje w sklepie. Czuję się trochę dziwnie chodząc pomiędzy półkami i porównując ceny, ale cóż - takie życie turysty. Ponoć tylko starsze pokolenie, które miało do czynienia z biedą robi tak nadal. Nie kupuje pierwszej lepszej rzeczy, tylko myśli zanim kupi. To chyba niezdrowy nawyk, szczególnie, że kryzys zawita w końcu i do tego kraju.
Minął już miesiąc, ale to był dobry miesiąc. Na razie nie mam zbyt wielu ciekawostek do opowiedzenia. Wszystko tutaj powszednieje. Każdy dzień jest podobny do poprzedniego. Spacery i jazda rowerem nie sprawiają mi trudności. Trochę obojętnieję. I chyba dopiero teraz zaczyna się prawdziwy odpoczynek...
piątek, 19 lipca 2013
Bez reszty...
Nie pisałem kilka dni - fakt. Ale z drugiej strony nie działo się nic wyjątkowego, nie robiłem zdjęć, bo powoli okolica staje się znana. Wiele rzeczy już tak nie szokuje. A poza tym, nie jestem jakimś wybitnym poszukiwaczem przygód.
Pogoda zmieniła się nie do poznania. Każdy dzień jest słoneczny i bezchmurny. Gdyby nie wiatr od morza naprawdę nie dałoby się wytrzymać w mieście. Następne kilka dni na pewno będzie podobne. To dobrze, potrzebuję słońca, może jednak jestem na baterie słoneczne. Dziwnie nas stworzono, że fizycznie potrzebujemy promieni słonecznych, prawda? Jakim sposobem blask słońca może pobudzać endorfiny w człowieku?
Przedwczoraj miałem okazję razem z Oliwią zaprezentować danie rodem z Polski. Zrobiliśmy pierogi. Trochę zmodyfikowaliśmy przepis, ponieważ użyliśmy mąki pełnoziarnistej, grahamowej. Nadzienia były trzy: kasza gryczana z serem, ruskie i nadziewane jagodami. Wszystkim podobała się praca przy robieniu pierogów, każdy z 6 osób znalazł coś dla siebie. W sumie to jakaś kolejna umiejętność zamiany suchego zboża w ciekawe jedzenie.
Oliwia robiła ciasto. Ja przygotowałem farsz i gotowałem. Potem wszyscy kombinowaliśmy z zaklejaniem. Na szczęście ciasto było wystarczająco sztywne i o dziwo żaden się nie rozleciał! Problem powstał, kiedy zobaczyliśmy ilość towaru... Do dzisiaj mam jeszcze zapas. Nic to, czwarty dzień pierogi... Ale są bardzo smaczne. Do tego sos grzybowy a'la Marcin i same znikają.
Oslo już mnie nie dziwi. Czuję się bezpiecznie na ulicy, nie zastanawiają mnie irokezy na głowie, czy niebieskie włosy. Każdy chce być w tym kraju inny, i każdy inny to rozumie. Piszę o tym wielokrotnie, ale to prawda.
Opłaca się być wegetarianinem. Albo przynajmniej kilka posiłków robić tylko warzywnych. Mięso w sezonie letnim jest jeszcze droższe, to pewnie za sprawą sezonu grillowego. 100 koron za porcję mięsa wołowego na 2 hamburgery. Oczywiście, są też tańsze rzeczy, ale mówię o tym co rzuca się w oczy. Piwo też oscyluje w granicach 25-35 koron za puszkę. To już barbarzyństwo! Na szczęście prawo pozwala robić własne piwo i z tego co wiem sporo osób robi własne. Już chyba wspominałem, ale powtórzę, bo była to wyjątkowa sytuacja - piłem piwo o smaku mango i cytrusów. I drugie, żywe, pszeniczne z jakimś dodatkiem, chyba dębu. Mocno cierpkie. Co ciekawe, piłem je w szkole, na małej degustacji. Zaoferował mi je kolega Oliwii, który przetrzymywał je w specjalnej lodówce, którą przerobił.
Fajny pomysł. Trzeba będzie pomyśleć...
Z ciekawostek - zatkał nam się w mieszkaniu zlew w kuchni. Panika i rozpacz. Oczywiście przetykacza nie ma. Żadnej chemii też. Moja urocza współlokatorka przyznała się, że wylała cały dzbanek liściastej herbaty do zlewu. Dziwi mnie jak udało jej się wcisnąć niektóre kawałki przez sitko, ale to już zostanie tajemnicą nieodgadniętą. Po kilku godzinach udało się odetkać. W tym czasie rozmontowałem całą baterię, oczyściłem kolanka, a Ane Liv przywiozła przetykacz. Powoli, z wrzącą wodą udało się. Złożyłem całość i zostałem bohaterem - wizyta hydraulika to koszt ok. 3000 koron. Śmieję się i myślę - może trzeba trochę zmienić branżę? Zawsze po naprawie kibla mogę usiąść do czyjegoś komputera...
Ćwiczę. Cały czas, kiedy czuję potrzebę, kiedy mam siłę. Ciężko mi się czasem zmotywować, czasem odpuszczam, żeby potem ćwiczyć więcej. Mam wrażenie, że wszystkie odpowiedzi są w zasięgu wzroku, kiedy ćwiczę. Ciężko to wytłumaczyć, ale im głębiej siebie sięgam, tym bliżej rdzenia jestem. Tym czystsze są odpowiedzi, bardziej klarowne. Zastanawiam się - czy świat mógł się tak bardzo zmienić w ciągu ostatnich 5-10 lat? Przebrałem swoje uciekające pomysły na życie, ideały. Wiele się przedawniło. Na wiele nie mam już ochoty. A na pewno wiele rzeczy błędnie postrzegałem. Cały czas myślę, że patrzenie na osiągi przez pryzmat bezpieczeństwa finansowego jest celem. Bzdura. Weryfikuję to i chyba niedługo wyrzucę do śmietnika razem ze snem o Kanadzie. Dlaczego? Kilka osób, które tutaj poznałem to kolejny poziom martwienia się o pieniądze. Ile to kosztuje, ile się zarabia. Może będzie mnie stać na 40, a może na 45 metrów mieszkania. Takie same zmartwienia, inne kwoty. Nie znajduję słów, żeby opisać jak bardzo mnie to zaczyna denerwować. To porównywanie cen, zarobków. Te artykuły na portalach w stylu - "Polak zarabia tyle, a Szwajcar tyle. Którego stać szybciej na nowego merca?". Trochę mnie boli, że nie będę w wieku 30 lat jeździł jakimś fajnym autem, ale z drugiej strony czy potrafiłbym się nim wtedy tak cieszyć jak teraz kiedy o nim myślę?
Wartość przedmiotu po obu stronach wystawy sklepowej, pomimo jednakowej ceny, zmienia się po przyjściu do domu.
Nic nie jest takie same nazajutrz. Potrzebne jest więc coś, w co można inwestować coś innego niż pieniądze. Coś, w co mogę zainwestować czas, życie, pasję. Muszę zmądrzeć, nie dać się oszukiwać mediom, ludziom u władzy. Przecież czekając na lepsze czasy zmarnuję dni na stanie w kolejce. Bez szaleństw, jasne, ale trzeba znaleźć miejsce, w którym można zrobić kolejne kroki. Może warto zainwestować w kawałek ziemi? Spłacać powoli, jeździć tam, ćwiczyć. Mieć świadomość, że coś z czasem będzie moje? Nie wiem, niedługo coś się zmieni. Potrzebne jest miejsce, w które można włożyć trochę serca. Jeszcze nie wiadomo jak się ułoży sytuacja w Oslo. Może los, jak to zwykle robi, sprawi, że sytuacja sama się zacznie układać?
Dzisiaj zrobiłem naprawdę duży krok wewnątrz siebie. Chciałem osiągnąć pułap, który sobie wyznaczyłem - nie udało się. Pojechałem na szczyt jednego z fiordów, na taras widokowy. Planem było wykonanie dziesięciu tysięcy uderzeń, różnymi technikami. Powtórzeniami po 500 sztuk. Czasem po tysiąc. Po wjechaniu na górę w trzydziestostopniowym upale byłem dobrze rozgrzany. Miałem wodę, miałem jedzenie. Wiatr od morza chłodził. Świetna widoczność dała dzisiaj wspaniałe widoki. Widziałem daleko oddalone wyspy. Czego więcej trzeba? Stanąłem na skale i po krótkiej rozgrzewce zacząłem.
Powiem wprost - jest ciężej, jeśli nikt nie patrzy. Robisz to pod własnym okiem. Nie możesz się wsłuchać w narzucany rytm - musisz go znaleźć samodzielnie. Karcisz się w myślach, kiedy zrobisz coś nie tak. Powtarzasz. Łatwo się zgubić w liczeniu po kilkuset. Powtarzasz więc ostatnie dziesięć. I tak dokładnie przez 3 godziny. Różne techniki, odpoczynki na wodę, trochę rozciągania. Trochę czułem się głupio kiedy kilka osób przechodziło obok. W sumie to ścieżka w lesie. Ale nie zwracałem uwagi. Może z przerwą dałbym radę, ale po 3 godzinie nie czułem rąk. Ale czułem skałę pod stopami i spokój w środku. Każdy kolejny ruch był jakby płynięciem wgłąb czarnej mazi. Jak wtedy, gdy nurkujesz i masz nadzieję, że wystarczy ci powietrza, żeby podnieść coś z dna. I za każdym razem dno jest coraz głębiej, a ty musisz wytrzymać jeszcze trochę. Na pewno zrobiłem dokładne 5000. Może 5500. Po pięciu tysiącach nie liczyłem już, nie było sensu, a robiłem jeszcze około pół godziny. Potem technika spadła drastycznie, nie potrafiłem wykonywać ruchu tak jak trzeba. Stwierdziłem, że nie ma sensu. Może kiedyś jeszcze się uda. Trochę jestem na siebie zły, ale niedużo. Naprawdę dałem z siebie tyle, ile mogłem.
Po treningu siedziałem na skale, patrzyłem w dół. Dziwne połączenie - stocznia i żywy fiord. Nieskalana natura i wielkie kontenery obok. Niby dzicz, ale okiełznana. Odpocząłem, zjadłem, poopalałem się i wróciłem. Przynajmniej zjazd z fiordu jest przyjemnością. Ile razy może być przecież w życiu pod górę?
To był dobry dzień. A jeszcze trwa! Do usłyszenia.
Pogoda zmieniła się nie do poznania. Każdy dzień jest słoneczny i bezchmurny. Gdyby nie wiatr od morza naprawdę nie dałoby się wytrzymać w mieście. Następne kilka dni na pewno będzie podobne. To dobrze, potrzebuję słońca, może jednak jestem na baterie słoneczne. Dziwnie nas stworzono, że fizycznie potrzebujemy promieni słonecznych, prawda? Jakim sposobem blask słońca może pobudzać endorfiny w człowieku?
Przedwczoraj miałem okazję razem z Oliwią zaprezentować danie rodem z Polski. Zrobiliśmy pierogi. Trochę zmodyfikowaliśmy przepis, ponieważ użyliśmy mąki pełnoziarnistej, grahamowej. Nadzienia były trzy: kasza gryczana z serem, ruskie i nadziewane jagodami. Wszystkim podobała się praca przy robieniu pierogów, każdy z 6 osób znalazł coś dla siebie. W sumie to jakaś kolejna umiejętność zamiany suchego zboża w ciekawe jedzenie.
Oslo już mnie nie dziwi. Czuję się bezpiecznie na ulicy, nie zastanawiają mnie irokezy na głowie, czy niebieskie włosy. Każdy chce być w tym kraju inny, i każdy inny to rozumie. Piszę o tym wielokrotnie, ale to prawda.
Opłaca się być wegetarianinem. Albo przynajmniej kilka posiłków robić tylko warzywnych. Mięso w sezonie letnim jest jeszcze droższe, to pewnie za sprawą sezonu grillowego. 100 koron za porcję mięsa wołowego na 2 hamburgery. Oczywiście, są też tańsze rzeczy, ale mówię o tym co rzuca się w oczy. Piwo też oscyluje w granicach 25-35 koron za puszkę. To już barbarzyństwo! Na szczęście prawo pozwala robić własne piwo i z tego co wiem sporo osób robi własne. Już chyba wspominałem, ale powtórzę, bo była to wyjątkowa sytuacja - piłem piwo o smaku mango i cytrusów. I drugie, żywe, pszeniczne z jakimś dodatkiem, chyba dębu. Mocno cierpkie. Co ciekawe, piłem je w szkole, na małej degustacji. Zaoferował mi je kolega Oliwii, który przetrzymywał je w specjalnej lodówce, którą przerobił.
Fajny pomysł. Trzeba będzie pomyśleć...
Z ciekawostek - zatkał nam się w mieszkaniu zlew w kuchni. Panika i rozpacz. Oczywiście przetykacza nie ma. Żadnej chemii też. Moja urocza współlokatorka przyznała się, że wylała cały dzbanek liściastej herbaty do zlewu. Dziwi mnie jak udało jej się wcisnąć niektóre kawałki przez sitko, ale to już zostanie tajemnicą nieodgadniętą. Po kilku godzinach udało się odetkać. W tym czasie rozmontowałem całą baterię, oczyściłem kolanka, a Ane Liv przywiozła przetykacz. Powoli, z wrzącą wodą udało się. Złożyłem całość i zostałem bohaterem - wizyta hydraulika to koszt ok. 3000 koron. Śmieję się i myślę - może trzeba trochę zmienić branżę? Zawsze po naprawie kibla mogę usiąść do czyjegoś komputera...
Ćwiczę. Cały czas, kiedy czuję potrzebę, kiedy mam siłę. Ciężko mi się czasem zmotywować, czasem odpuszczam, żeby potem ćwiczyć więcej. Mam wrażenie, że wszystkie odpowiedzi są w zasięgu wzroku, kiedy ćwiczę. Ciężko to wytłumaczyć, ale im głębiej siebie sięgam, tym bliżej rdzenia jestem. Tym czystsze są odpowiedzi, bardziej klarowne. Zastanawiam się - czy świat mógł się tak bardzo zmienić w ciągu ostatnich 5-10 lat? Przebrałem swoje uciekające pomysły na życie, ideały. Wiele się przedawniło. Na wiele nie mam już ochoty. A na pewno wiele rzeczy błędnie postrzegałem. Cały czas myślę, że patrzenie na osiągi przez pryzmat bezpieczeństwa finansowego jest celem. Bzdura. Weryfikuję to i chyba niedługo wyrzucę do śmietnika razem ze snem o Kanadzie. Dlaczego? Kilka osób, które tutaj poznałem to kolejny poziom martwienia się o pieniądze. Ile to kosztuje, ile się zarabia. Może będzie mnie stać na 40, a może na 45 metrów mieszkania. Takie same zmartwienia, inne kwoty. Nie znajduję słów, żeby opisać jak bardzo mnie to zaczyna denerwować. To porównywanie cen, zarobków. Te artykuły na portalach w stylu - "Polak zarabia tyle, a Szwajcar tyle. Którego stać szybciej na nowego merca?". Trochę mnie boli, że nie będę w wieku 30 lat jeździł jakimś fajnym autem, ale z drugiej strony czy potrafiłbym się nim wtedy tak cieszyć jak teraz kiedy o nim myślę?
Wartość przedmiotu po obu stronach wystawy sklepowej, pomimo jednakowej ceny, zmienia się po przyjściu do domu.
Nic nie jest takie same nazajutrz. Potrzebne jest więc coś, w co można inwestować coś innego niż pieniądze. Coś, w co mogę zainwestować czas, życie, pasję. Muszę zmądrzeć, nie dać się oszukiwać mediom, ludziom u władzy. Przecież czekając na lepsze czasy zmarnuję dni na stanie w kolejce. Bez szaleństw, jasne, ale trzeba znaleźć miejsce, w którym można zrobić kolejne kroki. Może warto zainwestować w kawałek ziemi? Spłacać powoli, jeździć tam, ćwiczyć. Mieć świadomość, że coś z czasem będzie moje? Nie wiem, niedługo coś się zmieni. Potrzebne jest miejsce, w które można włożyć trochę serca. Jeszcze nie wiadomo jak się ułoży sytuacja w Oslo. Może los, jak to zwykle robi, sprawi, że sytuacja sama się zacznie układać?
Dzisiaj zrobiłem naprawdę duży krok wewnątrz siebie. Chciałem osiągnąć pułap, który sobie wyznaczyłem - nie udało się. Pojechałem na szczyt jednego z fiordów, na taras widokowy. Planem było wykonanie dziesięciu tysięcy uderzeń, różnymi technikami. Powtórzeniami po 500 sztuk. Czasem po tysiąc. Po wjechaniu na górę w trzydziestostopniowym upale byłem dobrze rozgrzany. Miałem wodę, miałem jedzenie. Wiatr od morza chłodził. Świetna widoczność dała dzisiaj wspaniałe widoki. Widziałem daleko oddalone wyspy. Czego więcej trzeba? Stanąłem na skale i po krótkiej rozgrzewce zacząłem.
Powiem wprost - jest ciężej, jeśli nikt nie patrzy. Robisz to pod własnym okiem. Nie możesz się wsłuchać w narzucany rytm - musisz go znaleźć samodzielnie. Karcisz się w myślach, kiedy zrobisz coś nie tak. Powtarzasz. Łatwo się zgubić w liczeniu po kilkuset. Powtarzasz więc ostatnie dziesięć. I tak dokładnie przez 3 godziny. Różne techniki, odpoczynki na wodę, trochę rozciągania. Trochę czułem się głupio kiedy kilka osób przechodziło obok. W sumie to ścieżka w lesie. Ale nie zwracałem uwagi. Może z przerwą dałbym radę, ale po 3 godzinie nie czułem rąk. Ale czułem skałę pod stopami i spokój w środku. Każdy kolejny ruch był jakby płynięciem wgłąb czarnej mazi. Jak wtedy, gdy nurkujesz i masz nadzieję, że wystarczy ci powietrza, żeby podnieść coś z dna. I za każdym razem dno jest coraz głębiej, a ty musisz wytrzymać jeszcze trochę. Na pewno zrobiłem dokładne 5000. Może 5500. Po pięciu tysiącach nie liczyłem już, nie było sensu, a robiłem jeszcze około pół godziny. Potem technika spadła drastycznie, nie potrafiłem wykonywać ruchu tak jak trzeba. Stwierdziłem, że nie ma sensu. Może kiedyś jeszcze się uda. Trochę jestem na siebie zły, ale niedużo. Naprawdę dałem z siebie tyle, ile mogłem.
Po treningu siedziałem na skale, patrzyłem w dół. Dziwne połączenie - stocznia i żywy fiord. Nieskalana natura i wielkie kontenery obok. Niby dzicz, ale okiełznana. Odpocząłem, zjadłem, poopalałem się i wróciłem. Przynajmniej zjazd z fiordu jest przyjemnością. Ile razy może być przecież w życiu pod górę?
To był dobry dzień. A jeszcze trwa! Do usłyszenia.
poniedziałek, 15 lipca 2013
Jump in the line
Właśnie budzę się w mieszkaniu, które do nie dawna było miejscem chwilowym, noclegiem, a już wczoraj wracałem do niego myśląc, że dobrze tu będzie spać. Nawet tylko po 2 dniach przerwy. Człowiek szybko przyzwyczaja się do wygodnego łóżka.
W sobotę rano przed dworcem głównym w Oslo siedziałem i słuchałem muzyki, czekając na autobus i obserwowałem ludzi. Widziałem rodzinę, która wyszła na spacer wcześnie rano z małym dzieckiem, które karmiło mewy i gołębie swoją drożdżówką. Nawet kiedy wpadło w kałużę żadne z rodziców nie krzyknęło. Albo, kiedy mały zjadł z ziemi kawałek drożdżówki (szkoda mu było oddawać kawałka z rodzynką - doskonale go rozumiem...)
Była rodzinka, 2 + 3 która biegła na pociąg z bagażami. Nie rozumiałem nic, ale dziewczynka z wielką torbą miała za swoje. Chciała tyle ciuchów? Niech dźwiga.
Było też kilku robotników wracających po tygodniu pracy dokądś. Pili kawę i wyglądali na bardzo zmęczonych. Byli azjaci z komórkami i para podróżująca z plecakami i namiotem pod pachą. Miasto było ciche. Centrum Oslo, jeszcze przed obudzeniem, a była już 9:00.
Przed wejściem do dworca - wielka rzeźba tygrysa z brązu. To miało coś wspólnego z 1000 rocznicą Oslo w 2000 roku. Jakaś wielka firma budowlana chciała podarować miastu prezent, a miasto zażyczyło sobie tygrysa. Więc zbudowali im. Z brązu.
Po drodze "na wieś" zatrzymaliśmy się w IKEI. Popatrzyłem na towary, ale zrobiło mi się smutno - wszystko jest o wiele tańsze niż u nas. Nawet w przeliczeniu na złotówki. To lekko niezrozumiałe, niesprawiedliwe. Mam ze sobą katalog. Wierz mi, asortyment ten sam, ceny u nas wyższe. A wszystko i tak chińskie, rosyjskie itd.
Przetestowano też naszą dobroć i współczucie. Młodemu chłopakowi tuż przed Ikeą rozsypała się cała paleta truskawek, które miał zamiar sprzedać w sklepie. Musisz wiedzieć, że małe opakowanie truskawek jest bardzo drogim luksusem tutaj w Norwegii. Dobre truskawki to koszt ok. 40 koron (20zł) za małe opakowania. Nikt nie słyszał o "łobiankach". Tylko ludzie bogaci. Tak więc widząc jego rozpacz podeszliśmy i pomogliśmy mu zbierać to czerwone "złoto". Okazało się, że to Słowak, a to miał być jego ostatni dzień w pracy. Zebraliśmy co się dało z ulicy, za pomoc dał nam 4 opakowania. I tak było mu już trochę wszystko jedno. Smutna historia z happy endem dla nas.
Droga nad fiord prowadziła autostradą, a potem krętą ulicą. Najpierw wysoko w górę, potem w dolinę. Widok ciężko opisać. Piękne miejsce.
Przepraszam za ten słup, jechaliśmy dość szybko.
Sam dom schowany jest na wzgórzu, jak wiele okolicznych domów. Jest lekko zaniedbany, a dookoła znajduje się cmentarzysko mercedesów - hobby jednego z gości tam mieszkających. Niektóre to naprawdę klasyki. Trzeba by było kilkunastu lat, żeby samodzielnie je naprawić - to dobra perspektywa niekończącego się zajęcia.
Towarzystwa dotrzymywały koty i małe kociaki, które dopiero uczyły się poznawać teren. Siedząc pod domem można było usłyszeć szum rzeki, która płynęła nieopodal. Samochodów jak na lekarstwo - jeszcze ciszej niż w Oslo. Spokój i odosobnienie.
Po przyjeździe stwierdziłem, że zdejmę zegarek. Nie liczenie czasu jest bardzo przyjemne w takich okolicznościach przyrody.
Truskawki okazały się być bardzo dobre. Smakowały wyjątkowo dobrze, szczególnie, że były ciężko zarobione... Norwegowie chwalą się, że ich truskawki są najlepsze na świecie. Są droższe od innych, bo "domowe" a nie sprowadzane. Ale i tak w sklepie znajduję tutaj pieczarki made in poland, kiedy u nas są często sprowadzane z Hiszpanii... Żaden specjalista ekonomista nie wytłumaczy mi, że to jest zdrowe i normalne. Szczególnie, że mają wa lasach tutaj grzyby.
Spędziłem trochę czasu pomagając w renowacji łódki. Nadawanie na nowo znaczenia starym przedmiotom jest bardzo przyjemnym zajęciem. Świadomość, że ktoś jeszcze będzie tego używał, a nie wyrzuci, zezłomuje jest bardzo cenna. Dodatkowo jeszcze jest z tego praca i zarobek. Czy nie tak powinno być? Robić to, co się kocha i żyć z tego? Wiem, ten tekst jest wyświechtany jak ta stara łódka, ale może kiedyś nabierze znaczenia.
Inna osoba mieszkająca w tym domu - Tim - dała mi sporo do myślenia. Zobaczyliśmy się raz, a praktycznie streścił mi historię swojego życia. I to jaką... Jest certyfikowanym specjalistą Microsoftu. Pracował dużo, pracował ciężko. Piął się w branży IT, aż nie wytrzymał. Nie zdawał sobie sprawy jak wiele odpowiedzialności na nim ciąży i co robi ze swoim życiem. Zarabiał wielkie pieniądze, ale nie chciał ich. Mieszka teraz na wsi, leczy się ze współczesnego zwariowanego świata, szuka spokoju w muzyce, tańcu. Jak stwierdził, to jedyne lekarstwo. Słucha dobrej muzyki, gra w lokalnym małym zespole na gitarze. Nie ma zbyt wiele, ale czuje się lepiej. Woli wdzięczność innego człowieka i uśmiech na jego twarzy niż gruby czek. To bardzo inteligentny człowiek, który porzucił to, do czego czasem wydawało mi się, że chcę dojść w życiu. Teraz, kiedy od pewnego czasu już nie jestem tego pewny, takie sytuacje są dla mnie wskazówkami.
Szczególnie, że w branży IT rzadko się spotyka drugą osobę, która robiła dokładnie to co ty...
Około kilometr od domu jest schowany wodospad. To coś idealnego na zbyt długie przemyśliwania na temat pracy. Trzeba się przecisnąć przez las i po chwili można cieszyć się takim widokiem:
Może następnym razem się tam wykąpię. Akurat ten dzień był dość chłodny, temperatura spadła, słońce schowało się za chmurami, wiatr był zimny. Woda, jak się domyślasz - mocno rześka.
Jest coś usypiającego w wodospadzie. Można słuchać jego szumu, odpłynąć myślami. To jeden z białych szumów albo szarych, dźwięków używanych do zakłócania naszych fal mózgowych. Tak jak stary dźwięk braku sygnału telewizyjnego. I kiedy na chwilę zapominasz gdzie jesteś i co tutaj robisz - patrzysz na te ogromne ilości wody spadające z dużej wysokości i rozumiesz, że niektórych rzeczy po prostu nie da się już zatrzymać, ani cofnąć... Dziwna metafora: niby woda spada całkiem wolno, ale i tak musi popłynąć korytem rzeki... Nie ma wyjścia. Aż do momentu, kiedy wystąpi z brzegów, bo nie wytrzyma naporu...
Plaża przy fiordzie to też wspaniałe miejsce. Pomimo tego, że nie było zbyt ciepło przyjechało kilka rodzin. Niedużo. I znowu - stoją różne łódki, sprzęty dookoła. Nikt nie psuje, nikt nie wrzeszczy. Wrażenie bezsensu dla takich zachowań jest tutaj wszechogarniające. Po co miałby człowiek coś zniszczyć, coś nieswojego? Pomimo tego, że ludzie do siebie raczej nie lgną, to jednak starają się być tolerancyjni. Przecież koniec końców wszyscy będziemy z tego korzystać. Czy to aż tak trudno pojąć? Każdy chce odpocząć, każdy ciężko pracuje. Każdy ma problemy i jest czasem sfrustrowany, nie tylko ty.
Kąpiel była zimna i orzeźwiająca. Pod wodą myślałem, że zejdę na zawał. Po zanurkowaniu przepłynął przeze mnie prąd od morza, diabelnie zimny. Po wyjściu jeszcze przez resztę dnia czułem go w kościach. Ale warto było! Tylko ta cholerna kamienno-skorupiasta plaża. Nie mogą sprowadzić piachu z Chin? Woda też inna - już nie słona. To dziwne, bo z drugiej strony Oslo jest słona jak diabli.
Koniec końców uważam, że Norwegowie nie spędzają aż tak dużo czasu na swoich plażach. Nie jest to zbyt atrakcyjne. Zazwyczaj szuka się czegoś bardziej ekskluzywnego, innego od tego, co masz za oknem. Pewnie w ich oczach te widoki i te okolice są po prostu nudne.
Po powrocie w niedzielę poszliśmy do parku na piknik. Spotkaliśmy kilka osób. Siedzieliśmy wśród innych ludzi, robiliśmy jednorazowego grilla, piliśmy wino. Znowu - nikt wokoło nie ma nic przeciwko. Jest takich grup kilkanaście, każdy się bawi, rozmawia. Grają we frisbee, kręgle, krykieta, zwykłą piłkę. Palą te grille na trawie i zostawia to ślad. Ale nikt nie wrzeszczy z tego powodu - trawa odrośnie. A jeśli potrafisz wypić alkohol i nie zepsuć komuś dnia, to dlaczego nie możesz tego zrobić na świeżym powietrzu w towarzystwie znajomych?
To bardzo słuszne podejście, ale dla mądrych ludzi. A w Polsce widocznie jest ich za mało...
Takiego pająka pewnie by ktoś zajumał w naszym rodzinnym kraju. A miała to być ozdoba, ciekawostka artystyczna. Teraz już przypięta łańcuchem do podłoża. Bo przecież fajnie by było mieć takie coś w ogrodzie. To prawie takie samo uczucie, jak to kiedy dowiadujesz się o ogrodzeniu drzew czereśni ze względu na "Polaków" i innych imigrantów w środku miasta. Może nawet nie chodzi o to, że ktoś zerwie czereśnię lub dwie, ale o to jak to zrobi. Łamanie gałęzi żeby wykraść owoc... To jak jechanie z M16 w dłoni, żeby krzewić wolność i sprawiedliwość.
W drodze powrotnej z parku zacząłem się zastanawiać dlaczego widzę tak dużo tych aut. Popytałem. Okazuje się, że to naprawdę wyjątkowe auto. Bardzo dobrze się sprawuje w trudnych norweskich warunkach, szczególnie z napędem na 4 koła i wydajną klimą. Norwegowie bardzo lubili to auto i stać ich było na oryginalne części. Wynikiem tego są bardzo dobrze zachowane egzemplarze tego cudeńka. Naprawdę szok... Pewnie gdybym miał kasę na oryginalne części auto pojeździłoby jeszcze długo. Miło słyszeć. Poniżej niestety nieco brudny egzemplarz. Będę się starał robić zdjęcia im wszystkim.
Idę kupić sobie lody. Słońce zachodzi i wychodzi zza chmur. Nie ma jak pojechać na wycieczkę - ma dzisiaj padać i nadejść burza. Mam czas na książkę, na ćwiczenie. Na razie nie czuję znaczącej różnicy w kondycji, ale waga mówi sama za siebie. Prawie miesiąc za mną, a ja ważę o 5 kilo mniej. Więc może kierunek jest dobry? Nie chodzę głodny, jem kiedy chcę. Wszędzie rowerem. Tak powinno to wyglądać do pewnego stopnia w domu. Więcej ruchu, a w tym samym momencie, więcej luzu. Robić to, co pozwoli ci się odprężyć. Nie iść tylko w kierunku - powinienem. To niby bardzo proste, a wciąż tego nie potrafię do końca. Nie wiem co mnie cieszy tak do samego cna, czy co mnie całkowicie uspokaja...
...ale wiem co jest blisko. Jednak na mojej liście znajdą się: wodospad w lesie i trampolina do skakania w ogrodzie. Już rozumiem co się stało z ludźmi, dlaczego tak usilnie chcą je mieć u siebie na działkach. Skakałem na niej jak małe dziecko i śmiałem się prawie do bólu. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz zabrakło mi powietrza ze śmiechu. I może właśnie o to chodzi... Chyba jestem na dobrej drodze...
piątek, 12 lipca 2013
Przez palce zwykłych dni, oglądasz świat
I znowu wróciłem do filmu Młode Wilki. Nie wiem, co w nim takiego jest, że w chwilach zastanawiania się nad przyszłością każe mi się obejrzeć. Przecież to ani wybitne dzieło, ani aktorstwo... A jednak czasami zastanawiam się dzięki niemu - po co aż tyle myślę o rzeczach na które nie mam żadnego wpływu.
Dzisiaj udało mi się spędzić dzień na długiej wycieczce przez Oslo. Pojechałem w kierunku parku Vigelanda, o którym ostatnio pisałem. Nadszedł dzień, żeby zobaczyć co osiągnął jego brat. Jedno jest pewne - obaj mieli wielką władzę oraz fantazję. Niemożliwe jest, żeby zupełnie normalna osoba wymyśliła coś takiego. O ile sam park z rzeźbami ludzi w różnych typowych oraz tych mniej typowych pozach można uznać za normalny, tak pomysł jego brata był prawie jak zawołanie z innego świata.
Na zdjęciach z parku możesz zobaczyć przestrzeń, światło, życie, dźwięki natury oraz ludzi. Wszystko w harmonii zbalansowane symetrią i geometryczną zależnością. Przechodzeń jest tylko drobną cząstką wielkiej układanki, która tak naprawdę ma służyć relaksowi myśli i ciała.
Młodszy brat, Emanuel Vigeland, był nieco inny. Mam wrażenie, że patrzył w lustro i chciał widzieć brata, ale coś bardzo mrocznego sprawiło, że wszystkie wartości zostały wypaczone.
Na bardzo wysokim wzgórzu z przepiękną panoramą na całe Oslo stoi budowla z czerwonej cegły. Wysoka, masywna, ale bez okien i włazów. Żadnego ogrodu wokoło. Żadnej rzeźby, poza dwoma morskimi potworami nad wejściem. Jeden z rogiem, pewnie samiec. Drugi, karmiący dwa młode, pewnie samica. Na szczycie budowli niewielka złota figura uśmiechniętego bożka. Pilnuje komina, który ma dostarczać albo światła albo tlenu do małej komory z prochami Emanuela.
Wejście jest zimne i mroczne. Wejdź, jeśli masz odwagę. Bo zmysły nakarmią cię czymś zupełnie innym niż to, co do tej pory zobaczyłeś.
Brak przestrzeni, mrok, śmierć i zupełny brak dźwięku. Cisza absolutna. Po wejściu przez ciężkie miniaturowe wrota nie widzisz wiele. Siedzisz z grupą ludzi rozstawionych po kątach i czekasz aż powoli z mroku wyłaniają się zarysy przedmiotów. Liche lampy, które znajdują się na środku sali niewiele pomagają, raczej przeszkadzają. Jak się później dowiedziałem niskie sklepienie w wejściu ma znaczenie - kłaniasz się, bo nad twoją głową w kamiennej futrynie znajduje się urna z prochami twórcy tej groteski.
Siedzisz i nie słyszysz nic. Nikt się nie rusza, nikt nie może zrobić ruchu - wszystko słychać. Po chwili ktoś tańczy, ktoś przebiega obok ciebie. Ktoś pełza. Słychać głosy. Na ścianie zaczynasz zauważać grupy postaci. Wykrzywione pozy, połączone ciała. Narodziny, śmierć, zmartwychwstanie, seks. Autor nazwał swój fresk o powierzchni 800 metrów kwadratowych "Vita" czyli życie. Ale raczej chodziło mu o chęć życia wiecznego, niż o portret narodu...
Nagle z ciszy wybija się dźwięk, pisk, niczym zawodzący od wieków głos. Po chwili dołącza no niego drugi. Skrzeczący, ale równie płynny. Ten dźwięk niemal kaleczy ucho. A to nic innego jak przesuwane krzesło. W mroku, bez innego dźwięku, nie do opisania. I dwie osoby poruszające tymi krzesłami w rytm mrocznego tańca. Potem szepty, potem tupot ludzkich nóg. Szepty. I na koniec katarynka dziecięca.
Można by zrobić z tego niesamowite show. I tak byłem przejęty, ciężko jest ubrać wszystko w słowa. Szczególnie, że w samym pomieszczeniu słów prawie nie było - i taki miał być tego cel.
Mam pomysł, powiedziałem Oliwii i kilku osobom, może napiszę do tego małego muzeum. Oni są otwarci na nowe pomysły. Każdy, kto widział sekwencję kata w naszym karate, wie, że to niesamowite doznanie dźwiękowe. Łopot ciężkiego kimona, oddech, kopnięcie i tupnięcie, okrzyk. W ciemności, w takich warunkach, to może być wyjątkowo ciekawe. Szczególnie, że kimono jest śnieżnobiałe. Zobaczymy.
Wracając natknęliśmy się na przepiękny dom. Opuszczony, zaniedbany. Ale z pewnością jeden z najładniejszych w Oslo. Z niesamowitymi tarasami, widokiem na całe Oslo i fiordy. Tylko sąsiad niemrawy, w mauzoleum...
Po długim spacerze rozstaliśmy się. Pojechałem inną drogą. Chciałem zmienić trochę trasę. Udało mi się. GPS wyprowadził mnie na autostradowy wyjazd z Oslo. Po chwili dopiero zrozumiałem, że przestawił się na moduł samochodowy, co nie zawsze pokrywa się z transportem rowerowym. Z tego wszystkiego pogubiłem się, a ulica którą chciałem znaleźć owszem odnalazła się. Ale biegnie przez spory kawałek Oslo. I tak, z dwudziestu kilometrów zrobiło mi się nagle dwa razy więcej. Nie poćwiczę dzisiaj zbyt długo. Ledwo znalazłem drogę z powrotem, ale było warto. Zgubić się w takim mieście o północy to też ciekawe doznanie. Nawet byłem skłonny zapłacić te 30zł za coca colę, ale wszystko było zamknięte. Tutaj nie ma niestety sklepów nocnych. Może to i dobrze. Zimna woda smakuje równie dobrze. Jeden łyk i całe zmęczenie mija, a wraca wiara. Dziwne to uczucie. Vita...
Nawet kropla burzy twój zmysł,
Pokoju w pokoju,
a przecież masz wszystko,
do końca
świata i światła.
Zbliża się godzina wilka. Chociaż szybko nie zasnę chyba się położę. Słucham Michała Lorenca. Bardzo pasuje do tego nastroju. Dzisiaj nawet za oknem jest ciemniej. Dni już stają się krótsze, bardzo szybko się to zmienia. W nocy temperatura spada gwałtownie. Dobranoc.
"Vargtimmen, godzina wilka. Jest takie zupełnie nie po skandynawsku metaforyczne i niesamowite. Godzina wilka to czas przed świtem, między 3 a 5 nad ranem, ostatnie godziny nocy, zaraz przed powrotem światła. Według ludowych wierzeń to najtrudniejsza część doby, czas, w którym rodzi się najwięcej dzieci i najwięcej ludzi umiera, śpiący mają najgorsze koszmary, a cierpiących na bezsenność ogarnia największy lęk. Czuwających przy ognisku zaś w tym czasie właśnie mógł zmorzyć sen, czyniąc z nich łatwe ofiary wilków. Według nauki natomiast jest to okres najmniejszej aktywności organizmu, kiedy obniża się temperatura ciała, ciśnienie krwi i przemiana materii."
Dzisiaj udało mi się spędzić dzień na długiej wycieczce przez Oslo. Pojechałem w kierunku parku Vigelanda, o którym ostatnio pisałem. Nadszedł dzień, żeby zobaczyć co osiągnął jego brat. Jedno jest pewne - obaj mieli wielką władzę oraz fantazję. Niemożliwe jest, żeby zupełnie normalna osoba wymyśliła coś takiego. O ile sam park z rzeźbami ludzi w różnych typowych oraz tych mniej typowych pozach można uznać za normalny, tak pomysł jego brata był prawie jak zawołanie z innego świata.
Na zdjęciach z parku możesz zobaczyć przestrzeń, światło, życie, dźwięki natury oraz ludzi. Wszystko w harmonii zbalansowane symetrią i geometryczną zależnością. Przechodzeń jest tylko drobną cząstką wielkiej układanki, która tak naprawdę ma służyć relaksowi myśli i ciała.
Młodszy brat, Emanuel Vigeland, był nieco inny. Mam wrażenie, że patrzył w lustro i chciał widzieć brata, ale coś bardzo mrocznego sprawiło, że wszystkie wartości zostały wypaczone.
Na bardzo wysokim wzgórzu z przepiękną panoramą na całe Oslo stoi budowla z czerwonej cegły. Wysoka, masywna, ale bez okien i włazów. Żadnego ogrodu wokoło. Żadnej rzeźby, poza dwoma morskimi potworami nad wejściem. Jeden z rogiem, pewnie samiec. Drugi, karmiący dwa młode, pewnie samica. Na szczycie budowli niewielka złota figura uśmiechniętego bożka. Pilnuje komina, który ma dostarczać albo światła albo tlenu do małej komory z prochami Emanuela.
Wejście jest zimne i mroczne. Wejdź, jeśli masz odwagę. Bo zmysły nakarmią cię czymś zupełnie innym niż to, co do tej pory zobaczyłeś.
Brak przestrzeni, mrok, śmierć i zupełny brak dźwięku. Cisza absolutna. Po wejściu przez ciężkie miniaturowe wrota nie widzisz wiele. Siedzisz z grupą ludzi rozstawionych po kątach i czekasz aż powoli z mroku wyłaniają się zarysy przedmiotów. Liche lampy, które znajdują się na środku sali niewiele pomagają, raczej przeszkadzają. Jak się później dowiedziałem niskie sklepienie w wejściu ma znaczenie - kłaniasz się, bo nad twoją głową w kamiennej futrynie znajduje się urna z prochami twórcy tej groteski.
Siedzisz i nie słyszysz nic. Nikt się nie rusza, nikt nie może zrobić ruchu - wszystko słychać. Po chwili ktoś tańczy, ktoś przebiega obok ciebie. Ktoś pełza. Słychać głosy. Na ścianie zaczynasz zauważać grupy postaci. Wykrzywione pozy, połączone ciała. Narodziny, śmierć, zmartwychwstanie, seks. Autor nazwał swój fresk o powierzchni 800 metrów kwadratowych "Vita" czyli życie. Ale raczej chodziło mu o chęć życia wiecznego, niż o portret narodu...
Nagle z ciszy wybija się dźwięk, pisk, niczym zawodzący od wieków głos. Po chwili dołącza no niego drugi. Skrzeczący, ale równie płynny. Ten dźwięk niemal kaleczy ucho. A to nic innego jak przesuwane krzesło. W mroku, bez innego dźwięku, nie do opisania. I dwie osoby poruszające tymi krzesłami w rytm mrocznego tańca. Potem szepty, potem tupot ludzkich nóg. Szepty. I na koniec katarynka dziecięca.
Można by zrobić z tego niesamowite show. I tak byłem przejęty, ciężko jest ubrać wszystko w słowa. Szczególnie, że w samym pomieszczeniu słów prawie nie było - i taki miał być tego cel.
Mam pomysł, powiedziałem Oliwii i kilku osobom, może napiszę do tego małego muzeum. Oni są otwarci na nowe pomysły. Każdy, kto widział sekwencję kata w naszym karate, wie, że to niesamowite doznanie dźwiękowe. Łopot ciężkiego kimona, oddech, kopnięcie i tupnięcie, okrzyk. W ciemności, w takich warunkach, to może być wyjątkowo ciekawe. Szczególnie, że kimono jest śnieżnobiałe. Zobaczymy.
Wracając natknęliśmy się na przepiękny dom. Opuszczony, zaniedbany. Ale z pewnością jeden z najładniejszych w Oslo. Z niesamowitymi tarasami, widokiem na całe Oslo i fiordy. Tylko sąsiad niemrawy, w mauzoleum...
Po długim spacerze rozstaliśmy się. Pojechałem inną drogą. Chciałem zmienić trochę trasę. Udało mi się. GPS wyprowadził mnie na autostradowy wyjazd z Oslo. Po chwili dopiero zrozumiałem, że przestawił się na moduł samochodowy, co nie zawsze pokrywa się z transportem rowerowym. Z tego wszystkiego pogubiłem się, a ulica którą chciałem znaleźć owszem odnalazła się. Ale biegnie przez spory kawałek Oslo. I tak, z dwudziestu kilometrów zrobiło mi się nagle dwa razy więcej. Nie poćwiczę dzisiaj zbyt długo. Ledwo znalazłem drogę z powrotem, ale było warto. Zgubić się w takim mieście o północy to też ciekawe doznanie. Nawet byłem skłonny zapłacić te 30zł za coca colę, ale wszystko było zamknięte. Tutaj nie ma niestety sklepów nocnych. Może to i dobrze. Zimna woda smakuje równie dobrze. Jeden łyk i całe zmęczenie mija, a wraca wiara. Dziwne to uczucie. Vita...
Nawet kropla burzy twój zmysł,
Pokoju w pokoju,
a przecież masz wszystko,
do końca
świata i światła.
Zbliża się godzina wilka. Chociaż szybko nie zasnę chyba się położę. Słucham Michała Lorenca. Bardzo pasuje do tego nastroju. Dzisiaj nawet za oknem jest ciemniej. Dni już stają się krótsze, bardzo szybko się to zmienia. W nocy temperatura spada gwałtownie. Dobranoc.
"Vargtimmen, godzina wilka. Jest takie zupełnie nie po skandynawsku metaforyczne i niesamowite. Godzina wilka to czas przed świtem, między 3 a 5 nad ranem, ostatnie godziny nocy, zaraz przed powrotem światła. Według ludowych wierzeń to najtrudniejsza część doby, czas, w którym rodzi się najwięcej dzieci i najwięcej ludzi umiera, śpiący mają najgorsze koszmary, a cierpiących na bezsenność ogarnia największy lęk. Czuwających przy ognisku zaś w tym czasie właśnie mógł zmorzyć sen, czyniąc z nich łatwe ofiary wilków. Według nauki natomiast jest to okres najmniejszej aktywności organizmu, kiedy obniża się temperatura ciała, ciśnienie krwi i przemiana materii."
środa, 10 lipca 2013
Na statek? Tak na statek. Służbowo!
A więc dzisiaj pojeździłem rowerem więcej niż zwykle. Rano trochę po mieście, potem na "cmentarz" a potem na plażę.
Droga na samą plażę wiedzie najpierw przez tłoczne centrum, ale po kilku kilometrach zaczynasz jechać przez pola, przez ścieżki do tego przystosowane. Przypomina jak to O powiedziała "dawną drogę na Krępiec". Kto jeździł, ten wie.
Pogoda dopisywała od rana. Słońce w mieście to nic nowego. A nad morską plażą nie byłem już od wieków. Naprawdę, nie pamiętam dokładnej daty. Pewnie jakieś kolonie... Albo wycieczka. A tutaj, proszę, pół godziny spokojnej jazdy rowerem i jesteś na plaży. Co prawda to nie typowy piasek, a podłoże w wielu miejscach jest kamieniste, ale to nieważne.
Na plaży spokój. Owszem, sporo ludzi. Nawet byłem zdziwiony, że ok. godziny 15:30 będzie tam tyle osób. Ale przecież są wakacje. Duża część to ludzie młodzi. Dużo osób tylko "na chwilkę". Bo przecież mają taką możliwość. Turystów chyba niewiele, takie plaże nie są dzisiaj atrakcyjne. Za mało tutaj blichtru, przepychu. Nie to co po drugiej stronie zatoki, ale o tym zaraz.
Oczywiście, biegające małe dzieci. Gdzieniegdzie rozpalone jednorazowe grille. Ale jakoś tak ciszej, nikt się nie wydziera. Nikt nie chleje piwa. Nie gra muzyka nastawiona z podrasowanej tekturą astry na maksa. Owszem, jest szum ludzi i rozmów, ale doszedłem dzisiaj do wniosku, że nieznajomość języka ma swoje dobre strony - nie muszę słuchać o cudzych problemach, sprawach zawodowych, planach na weekend. Siedzę i pomimo tego, że ktoś mówi, to jednak słyszę tylko dźwięki. I na razie mi to nie przeszkadza.
Woda? Zimna i cholernie słona. Podłoże - kamyki, muszle i rozgwiazdy. Mało osób wskakiwało do wody. Ale ja mam za sobą pierwszą kąpiel. Dziwnie relaksująca, jeśli nie liczyć rozciętej muszlą stopy. Teraz tylko muszę skruszyć z siebie sól. Dodatkowo słońce dawało dzisiaj nieźle czadu, już czuję plecy. To całkiem przyjemne mrowienie, kiedy wiesz, że za długo siedziałeś na słońcu. Przyjemne, prawda?
Wracaliśmy nabrzeżem. Co mogę powiedzieć...
Śliczna okolica, chociaż blisko drogi ekspresowej. Na drugim zdjęciu w tej serii możesz zobaczyć kawałek pałacu króla. Taka "letnia rezydencja". Muszę powiedzieć, że ilość jachtów zrobiła na mnie nie lada wrażenie. Oczywiście pozytywne. To wrażenie niedługo uległo pogorszeniu, kiedy wjechaliśmy na nabrzeże i główny port. Ilość ludzi, turystów, barów, smrodu perfum, lakierów do włosów, tłuszczu z knajp i piwa z pubów zrobiła na mnie mieszane wrażenie. Mieszane, ale ogólnie tak jak zawsze - takie miejsca działają na mnie odstraszająco. Każdy chce być bardziej widziany. Każdy ma lepsze okulary, za 10000 koron. Oczywiście, jak się śmiać, to z klasą "ho ho ho". I jeszcze ta ilość betonu, która chce się na ciebie zawalić. I każdy budynek zrobiony w innym stylu, wepchnięty w dosłownie każdą wolną szczelinę lądu.
Dzielnica Snobville... Na szczęście szybko się ulotniliśmy.
Wiadomo - co kto lubi.
Miło było odpocząć nad wodą, popatrzeć na mewy, na statki, na surferów. Jest coś w morzu co zawsze mnie przyciągało. A może to nie morze? W ogóle głęboka woda. Już to mówiłem wiele razy, ale powiem raz jeszcze. Zapewne gdybym mógł wybierać - wybrałbym życie pod wodą.
Wkrótce odwiedzę kolejne plaże. Dam znać jak poszło już niedługo. Ale jedno jest pewne - zazdroszczę im ponownie - w zasięgu roweru mają góry, plażę, parki i lasy.
Droga na samą plażę wiedzie najpierw przez tłoczne centrum, ale po kilku kilometrach zaczynasz jechać przez pola, przez ścieżki do tego przystosowane. Przypomina jak to O powiedziała "dawną drogę na Krępiec". Kto jeździł, ten wie.
Pogoda dopisywała od rana. Słońce w mieście to nic nowego. A nad morską plażą nie byłem już od wieków. Naprawdę, nie pamiętam dokładnej daty. Pewnie jakieś kolonie... Albo wycieczka. A tutaj, proszę, pół godziny spokojnej jazdy rowerem i jesteś na plaży. Co prawda to nie typowy piasek, a podłoże w wielu miejscach jest kamieniste, ale to nieważne.
Na plaży spokój. Owszem, sporo ludzi. Nawet byłem zdziwiony, że ok. godziny 15:30 będzie tam tyle osób. Ale przecież są wakacje. Duża część to ludzie młodzi. Dużo osób tylko "na chwilkę". Bo przecież mają taką możliwość. Turystów chyba niewiele, takie plaże nie są dzisiaj atrakcyjne. Za mało tutaj blichtru, przepychu. Nie to co po drugiej stronie zatoki, ale o tym zaraz.
Oczywiście, biegające małe dzieci. Gdzieniegdzie rozpalone jednorazowe grille. Ale jakoś tak ciszej, nikt się nie wydziera. Nikt nie chleje piwa. Nie gra muzyka nastawiona z podrasowanej tekturą astry na maksa. Owszem, jest szum ludzi i rozmów, ale doszedłem dzisiaj do wniosku, że nieznajomość języka ma swoje dobre strony - nie muszę słuchać o cudzych problemach, sprawach zawodowych, planach na weekend. Siedzę i pomimo tego, że ktoś mówi, to jednak słyszę tylko dźwięki. I na razie mi to nie przeszkadza.
Woda? Zimna i cholernie słona. Podłoże - kamyki, muszle i rozgwiazdy. Mało osób wskakiwało do wody. Ale ja mam za sobą pierwszą kąpiel. Dziwnie relaksująca, jeśli nie liczyć rozciętej muszlą stopy. Teraz tylko muszę skruszyć z siebie sól. Dodatkowo słońce dawało dzisiaj nieźle czadu, już czuję plecy. To całkiem przyjemne mrowienie, kiedy wiesz, że za długo siedziałeś na słońcu. Przyjemne, prawda?
Wracaliśmy nabrzeżem. Co mogę powiedzieć...
Śliczna okolica, chociaż blisko drogi ekspresowej. Na drugim zdjęciu w tej serii możesz zobaczyć kawałek pałacu króla. Taka "letnia rezydencja". Muszę powiedzieć, że ilość jachtów zrobiła na mnie nie lada wrażenie. Oczywiście pozytywne. To wrażenie niedługo uległo pogorszeniu, kiedy wjechaliśmy na nabrzeże i główny port. Ilość ludzi, turystów, barów, smrodu perfum, lakierów do włosów, tłuszczu z knajp i piwa z pubów zrobiła na mnie mieszane wrażenie. Mieszane, ale ogólnie tak jak zawsze - takie miejsca działają na mnie odstraszająco. Każdy chce być bardziej widziany. Każdy ma lepsze okulary, za 10000 koron. Oczywiście, jak się śmiać, to z klasą "ho ho ho". I jeszcze ta ilość betonu, która chce się na ciebie zawalić. I każdy budynek zrobiony w innym stylu, wepchnięty w dosłownie każdą wolną szczelinę lądu.
Dzielnica Snobville... Na szczęście szybko się ulotniliśmy.
Wiadomo - co kto lubi.
Miło było odpocząć nad wodą, popatrzeć na mewy, na statki, na surferów. Jest coś w morzu co zawsze mnie przyciągało. A może to nie morze? W ogóle głęboka woda. Już to mówiłem wiele razy, ale powiem raz jeszcze. Zapewne gdybym mógł wybierać - wybrałbym życie pod wodą.
Wkrótce odwiedzę kolejne plaże. Dam znać jak poszło już niedługo. Ale jedno jest pewne - zazdroszczę im ponownie - w zasięgu roweru mają góry, plażę, parki i lasy.
wtorek, 9 lipca 2013
My bicycle
Czasem, kiedy przechadzam się ulicami Oslo mam wrażenie, jakbym miał tysiące myśli na temat różnic pomiędzy naszymi krajami, tysiące porównań. Wszystko wydaje mi się ciekawe i warte odnotowania. Ale potem wracam do mieszkania i wszystko (albo większość) ulatuje. Nie pamiętam też o czym już pisałem, a o czym jeszcze nie, więc wybacz mi powtórzenia.
Wczoraj wybrałem się na dawno oczekiwaną przejażdżkę nieco dalej. Pojechałem na południe, do jednego z parków, prawie brzegiem fiordu. Widziałem ładne domy i mieszkania, tzw. lepsze dzielnice, ale i tak muszę ci powiedzieć, że budują strasznie blisko siebie... Jeszcze bliżej niż u nas. Okno w okno, drzwi w drzwi. Taki kolejny krok do wymuszenia albo zamkniętej prywatności, albo wręcz przeciwnie - otwartości. Faktem jest, że nie widziałem zbyt wielu ludzi kręcących się wokół domu. Znowu miałem wrażenie, że miasto śpi. Kto wie? Może wszyscy do wieczora ciężko pracują, a domy stoją całe dnie puste?
Już mówiłem - Oslo to miasto dla rowerzystów. Kto wie, może i reszta kraju też tak wygląda?
Droga prowadząca na południe oczywiście ma także trasę rowerową, więc można się skupić tylko na pedałowaniu i podziwianiu widoków. A już po kilku minutach jechania pod górę jest co podziwiać.
Niewiele mogę powiedzieć o tej części Oslo. Wiem tylko, że widoki są piękne, można się zatrzymać na jednym z przygotowanych postojów i zrobić przystanek, piknik, poczytać książkę.
Pogoda dopisuje, i będzie tak przez cały tydzień. Wziąłem więc książkę i przeczytałem siedząc na jednym z takich tarasów widokowych. Przewaliło się przez niego masę osób: para z dzieckiem, facet, który widocznie miał przerwę w pracy i wziął tam swój lunch, kilka osób na rowerach, na motorach. I chyba dwóch Polaków... Bo spodnie 3/4 w kratkę i sandały z grubymi skarpetami i kaszkietówki firmy budowlanej to znak rozpoznawczy. No i ten śmiech, rżący śmiech. Jakby każdy dookoła musiał wiedzieć, że jest mu wesoło.
Niestety od tej strony fiord był pokryty grubą warstwą betonu i przemysłu. Nie udało mi się zejść nad sam brzeg, ale i tak wycieczka była przyjemna.
Dzisiaj planują na górze burze, więc raczej nigdzie nie pojadę, ale już jutro myślę nad innym kierunkiem i kolejną wycieczką.
Muszę tylko przestać ślepo wierzyć nawigacji... Ostatnio stwierdziła, że dobrym pomysłem będzie wjechać do tunelu szybkiego ruchu. Okazało się, że ścieżka rowerowa się skończyła, a ja stałem na wąziutkim chodniku serwisowym i słuchałem, czy tir jadący 70 na godzinę tuż obok mnie zauważy, że chcę wracać, czy nie. Wrażenie niezapomniane.
Mam jedną myśl. Policja. Nie mówcie więcej, że to ludzie, którzy mieszkają w danym kraju tworzą nastrój społeczny, wrażenie bezpieczeństwa, stabilności. Być może jest tak w jakiejś części, ale jednak Policja musi robić swoje. Byłem świadkiem kilku akcji, od wylegitymowania bezdomnych, po reakcję na sygnale itp. Dodatkowo byłem przecież na komendzie głównej i widziałem więzienie w środku miasta. Za każdym razem mam wrażenie, że robią naprawdę dobrą robotę. Pamiętajcie, tutaj jest więcej narodów niż u nas. Pomimo tego, że ludzie teoretycznie są spokojniejsi, musisz zawsze brać pod uwagę różnicę kulturową. Dla jednego machanie ręką jest normalne, dla innego to sygnał do ataku. Tak samo z podniesionym głosem i nietykalnością. No i jeszcze znajomość języka. Oslo, z tego co zdążyłem się dowiedzieć, nie cieszy się dobrą sławą jeśli chodzi o bezpieczeństwo, ale to oczywiste. Norwegowie wiedzą, że jest tutaj bardziej ryzykownie niż gdzie indziej - na obrzeżach czy w okolicznych miasteczkach. Tam panuje całkowity spokój. Tutaj trzeba uważać, ale dla Polaka to normalka.
Niestety, facet z podkaszarką nagina pod oknem, nie mogę się skupić na własnych myślach. Mam wrażenie, że jednak coś łączy pracownika polskiego i norweskiego. Taka praca musi wystarczyć na długo! Powoli, majestatycznie będę zatem podkaszał, centymetr za centymetrem. A może to po prostu jeden z naszych? :) Napiszę później coś jeszcze.
Wczoraj wybrałem się na dawno oczekiwaną przejażdżkę nieco dalej. Pojechałem na południe, do jednego z parków, prawie brzegiem fiordu. Widziałem ładne domy i mieszkania, tzw. lepsze dzielnice, ale i tak muszę ci powiedzieć, że budują strasznie blisko siebie... Jeszcze bliżej niż u nas. Okno w okno, drzwi w drzwi. Taki kolejny krok do wymuszenia albo zamkniętej prywatności, albo wręcz przeciwnie - otwartości. Faktem jest, że nie widziałem zbyt wielu ludzi kręcących się wokół domu. Znowu miałem wrażenie, że miasto śpi. Kto wie? Może wszyscy do wieczora ciężko pracują, a domy stoją całe dnie puste?
Już mówiłem - Oslo to miasto dla rowerzystów. Kto wie, może i reszta kraju też tak wygląda?
Droga prowadząca na południe oczywiście ma także trasę rowerową, więc można się skupić tylko na pedałowaniu i podziwianiu widoków. A już po kilku minutach jechania pod górę jest co podziwiać.
Niewiele mogę powiedzieć o tej części Oslo. Wiem tylko, że widoki są piękne, można się zatrzymać na jednym z przygotowanych postojów i zrobić przystanek, piknik, poczytać książkę.
Pogoda dopisuje, i będzie tak przez cały tydzień. Wziąłem więc książkę i przeczytałem siedząc na jednym z takich tarasów widokowych. Przewaliło się przez niego masę osób: para z dzieckiem, facet, który widocznie miał przerwę w pracy i wziął tam swój lunch, kilka osób na rowerach, na motorach. I chyba dwóch Polaków... Bo spodnie 3/4 w kratkę i sandały z grubymi skarpetami i kaszkietówki firmy budowlanej to znak rozpoznawczy. No i ten śmiech, rżący śmiech. Jakby każdy dookoła musiał wiedzieć, że jest mu wesoło.
Niestety od tej strony fiord był pokryty grubą warstwą betonu i przemysłu. Nie udało mi się zejść nad sam brzeg, ale i tak wycieczka była przyjemna.
Dzisiaj planują na górze burze, więc raczej nigdzie nie pojadę, ale już jutro myślę nad innym kierunkiem i kolejną wycieczką.
Muszę tylko przestać ślepo wierzyć nawigacji... Ostatnio stwierdziła, że dobrym pomysłem będzie wjechać do tunelu szybkiego ruchu. Okazało się, że ścieżka rowerowa się skończyła, a ja stałem na wąziutkim chodniku serwisowym i słuchałem, czy tir jadący 70 na godzinę tuż obok mnie zauważy, że chcę wracać, czy nie. Wrażenie niezapomniane.
Mam jedną myśl. Policja. Nie mówcie więcej, że to ludzie, którzy mieszkają w danym kraju tworzą nastrój społeczny, wrażenie bezpieczeństwa, stabilności. Być może jest tak w jakiejś części, ale jednak Policja musi robić swoje. Byłem świadkiem kilku akcji, od wylegitymowania bezdomnych, po reakcję na sygnale itp. Dodatkowo byłem przecież na komendzie głównej i widziałem więzienie w środku miasta. Za każdym razem mam wrażenie, że robią naprawdę dobrą robotę. Pamiętajcie, tutaj jest więcej narodów niż u nas. Pomimo tego, że ludzie teoretycznie są spokojniejsi, musisz zawsze brać pod uwagę różnicę kulturową. Dla jednego machanie ręką jest normalne, dla innego to sygnał do ataku. Tak samo z podniesionym głosem i nietykalnością. No i jeszcze znajomość języka. Oslo, z tego co zdążyłem się dowiedzieć, nie cieszy się dobrą sławą jeśli chodzi o bezpieczeństwo, ale to oczywiste. Norwegowie wiedzą, że jest tutaj bardziej ryzykownie niż gdzie indziej - na obrzeżach czy w okolicznych miasteczkach. Tam panuje całkowity spokój. Tutaj trzeba uważać, ale dla Polaka to normalka.
Niestety, facet z podkaszarką nagina pod oknem, nie mogę się skupić na własnych myślach. Mam wrażenie, że jednak coś łączy pracownika polskiego i norweskiego. Taka praca musi wystarczyć na długo! Powoli, majestatycznie będę zatem podkaszał, centymetr za centymetrem. A może to po prostu jeden z naszych? :) Napiszę później coś jeszcze.
Subskrybuj:
Posty (Atom)