piątek, 4 marca 2011

Moje Budo...

Moje 27 urodziny.
Rozwój Agi.
Poród Kasi.
Mój nowy miecz.
Wypadek samochodowy.


Zjawiska, które ostatnio mocno na mnie wpływały.


Kolejne urodziny i kolejne rozliczenie z własnym sumieniem. Dziękuję wszystkim za życzenia. Nie wyobrażam sobie, że mógłbym spędzić te urodziny lepiej, lub w innym miejscu. Ostatni rok był pełen zmian, dobrych zmian. Jestem z niego zadowolony. Zaczynam z nich czerpać i uczyć się. Mogę swobodnie analizować, wiedząc, że nic złego się nie stanie. A wiesz, co jest w tym wszystkim najlepsze? Nie martwię się nadchodzącym rokiem. Nie planuję zbytnio. Pozwalam się toczyć mojemu losowi. Czas przestać się szamotać i zacząć obserwować wydarzenia wokół mnie. Zajdzie wiele zmian, ale jestem na nie przygotowany. Z drugiej strony, nie mam się czego obawiać, bo wiem, że inne zjawiska i inne osoby pomogą mi, nieważne co się stanie.


Wiem, że moja druga połowa mnie wesprze. Jestem przekonany o jej sile. Widzę, jak się zmienia i ciężko nad sobą pracuje z dnia na dzień, z nocy na noc. Bije się z myślami, z koszmarami i własnymi lękami. I z każdego pojedynku wychodzi coraz silniejsza. Dużo rzeczy i zachowań, które jeszcze pół roku temu wydawałyby się jej nie do wykonania robi niemal odruchowo. Nasza ciężka praca przynosi efekty. Kiedy jestem chory bez problemu zajmie się wszystkimi sprawami. Zaczynam odczuwać rzeczywistą różnicę. Mój umysł nie jest już w tym stanie "czuwania" i obserwowania jej na każdym kroku. Daję jej swobodę działania, bo wierzę w nią cały czas. Dużo pomagają zajęcia. Wiosna. Dobra karma otaczająca nas na codzień. I choć czasami zastanawiam się (ona pewnie też), czy nie powinna nad tym pracować wcześniej, kształtować sobie charakter dawniej. Potem jednak nadchodzi refleksja: co by się stało, gdyby jednak tak było w okresie, kiedy nie byliśmy razem? Czy dalibyśmy radę? Czy nasz związek wtedy by wytrzymał? Nie chciałbym ryzykować.


Ryzyko podjąłem jakiś czas temu i teraz wiem, co mogę wygrać. Patrzę jak nasi przyjaciele cieszą się z narodzin swojego syna. Ile pracy to wymaga nad związkiem, ile zmian wywołuje. Trzeba być na to gotowym. Trzeba wiedzieć, że potrzeba wiele siły od kobiety jak i od mężczyzny. Taka praca to dopiero wyzwanie. Jak ciężko musiałoby być, gdyby jedna z osób w związku nie była na to gotowa? Sepuku. Śmiechem, żartem. To jednak sprawa bardzo złożona, a jednak tak prosta... Albo się czuje, że jest się gotowym, albo nie. Tyle lat ludzkość już sobie radzi z narodzinami, a wciąż nie potrafimy odpowiedzieć sobie na pytanie: czy to już jestem gotowy/gotowa? Czy może jeszcze nie... Chyba chodzi o coś bardzo prymitywnego. Skoro same narodziny są tak pierwotne jak człowiek, to i uczucie, które nas do nich popycha musi być prymitywne. Albo zabrania nam o tym myśleć. Wydaje mi się, że chodzi o wypracowaną pewność siebie, którą czasem dla łatwości nazywamy "dorosłością". Bo czym jest gotowość na bycie rodzicem? Przecież nie możesz zawsze być pewny swojej pracy, pogody, rządów w swoim kraju (lub co gorsza sąsiednim), kataklizmów itd. Musisz być pewny/pewna siebie, że wszystko pójdzie swoim torem. Tak jak robiło to od lat. A ty zrobisz WSZYSTKO żeby się układało. Skoro nie masz wpływu na pogodę, to miej chociaż wpływ na swoje życie. Bądź zacięty, żeby iść przed siebie, nieważne co się stanie. Z pewnością często trzeba będzie biec pod górę, ale przecież satysfakcja z podnoszenia się rozpoczyna się od upadku.


Wow... właśnie zauważyłem, że ostatni paragraf to słowa Mas Oyamy... Dziwne uczucie. Zważywszy, że słowa układały się jedno za drugim samoczynnie. To chyba dobrze. Oyama kiedyś powiedział: "Jeśli sześć razy upadasz, to stać będziesz siedem razy". Dziwne w tłumaczeniu, chyba tak to szło. Cała istota jego nauki przemawia przez to zdanie...


I tym sposobem przechodzimy do moich prezentów urodzinowych... Niesamowite, jak bardzo bliscy mogą sprawić ci przyjemność. Książka Oyamy od mojej rodzinki to źródło podstawowych prawd o życiu w bardzo prostej formie. Ideologia, która zawsze do mnie przemawiała. Bardzo prosta forma i treść, ale zastosowanie jej w praktyce to już zupełnie inna sprawa. Wymaga zmiany charakteru. Hartowania się i ostrzenia. Niczym miecz.


Od przyjaciela otrzymałem miecz. To zaskakujący prezent. Poczułem się bardzo wyjątkowo, choć to teoretycznie stal, żelazo, miedź, skóra, drewno i tak dalej... Składniki przedmiotu. A jednak pomimo swojej materialności dotknęło mnie gdzieś wewnątrz. Niczym ostrze przecinające czas i miejsce.


Dzisiaj rozłożyłem katanę. Mocno siedziała. Ostatnio staraliśmy się ją rozłożyć we dwóch. Nasza siła nic nie dała. Poczytałem i zrozumiałem. Cała praktyczność i finezja chińskich, czy japońskich rzemieślników zawierała się też w ich broni. Każdy element miecza jest wyjątkowy, zwiera swoją historię. W całości jest doskonałą bronią. Rozłożony jest niczym poza częściami. Tak jak rozbity człowiek, jego dusza w kawałkach. Dopiero, kiedy złączysz wszystkie elementy, zaczyna się coś układać. Witraż... Być może od pewnego czasu brakowało mi tego elementu? Jedno wiem na pewno. Podczas rozkładania katany, czyszczenia jej z odrobiny rdzy, która ją okrywa, gładząc ostrze bawełnianą szmatką, posypując je pyłem polerskim, musisz na nie patrzeć z bliska. Okazuje się, że z daleka tak idealne, ma mnóstwo wad widocznych z bliska. Nie naprawisz ich już. Muszą takie pozostać. Ostrze będzie wciąż cięło, spełniało swoją funkcję, a miecz będzie jeszcze długo służył i zachwycał pięknem. Nie ma innego wyjścia, ostrze jest tylko ostrzem. Takie zostało stworzone. Pozostaje o nie dbać i nałożyć jeszcze olejek goździkowy, żeby je ochronić przed upływem czasu, a raczej spowolnić jego ubytek. Przecież nawet stal nie jest wieczna...


Chyba od dawna takich elementów mi brakowało do ułożenia sobie kilku rzeczy w mojej głowie, duszy.


Jest dobrze. Dziękuję wam - Ci, którzy mnie otaczacie. Jestem naprawdę szczęśliwy mogąc was znać i szanować.


poniedziałek, 14 lutego 2011

A small measure of peace...

Wypijam łyk gorącej kawy. Promień słońca ogrzewa moją stopę, kiedy patrzę przez okno na świat. Czuję się dobrze...


Kłęby dymu powoli wzbijają się w jednym rytmie znad dachów sąsiednich domów. Po chwili znikają, bezpowrotnie. Czy moje życie jest równie ulotne?


Promienie słońca oślepiają, jeśli spojrzysz na niektóre okna. Czy z naszym życiem nie jest podobnie? Czy ten chwilowy blask nie zależy od miejsca, z którego patrzymy? Przecież dla mieszkańców tego domu to tylko ich okno. Dla mnie to ocean ognia. Pewnie jeśli spojrzeliby na moje okno pomyśleliby podobnie. Dlatego, czy warto porównywać? Chyba tylko po to, aby się zmotywować na krótki okres czasu. Bo przecież na końcu i tak liczą się dla nas te same rzeczy...


Kolejny łyk kawy. Zauważyliście, że często kawa jak i inne rzeczy przygotowywane w kuchni wychodzą najlepiej, kiedy nie staramy się zbyt mocno? Albo kiedy mają przyjść ważni goście - wtedy coś na pewno pójdzie nie tak. Smak się zmieni, konsystencja zawiedzie. Sernik lub biszkopt robiony bez okazji na pewno wyjdzie jak trzeba. Dlaczego? Bo myślisz o nim, a nie o efekcie jaki przyniesie. Nie o komplikacjach i problemach. Skupiasz się tylko na celu i smaku. Wydaje mi się, że tak samo jest także z naszym życiem. Za dużo czasu poświęcamy na zastanawianie się, czy efekt nas (lub co gorsza innych) zadowoli, czy osiągnę tym zachowaniem to co trzeba?


A tymczasem dni, których zbyt długo nie planowaliśmy są w naszej pamięci odznaczone niczym gwiazdką w Gmailu. One są naprawdę dobre. Być może nie najlepsze, ale dobre. A takie dni na pewno wystarczą, aby zbudować sobie solidny fundament do poszukiwania tych cudownych dni, których jeszcze nie znamy.


Zjadam ciastko czekoladowe własnej roboty. Czy wiesz co jest w nim pięknego? Za każdym razem kiedy je gryzę widzę nas oboje piekących je w kuchni. To jeden z "amuletów", które przynoszą szczęście. Wiem, że będę robić ciastka ze swoimi dziećmi. Wiesz, taki słoik z ciastkami schowany w szafce. Naprawdę wierzę, że takie słodycze domowej roboty mogą być lekarstwem na wszelkie zło tego świata. Jeśli wkładasz w nie serce i robisz je dla bliskich, to muszą być dobre. Chyba dotknąłem kolejnej prawdy o swoim życiu... a może o życiu w ogóle.


Dziękuję Ci, mamo.


Chciałbym, żeby więcej ludzi chciało żyć dla siebie i swoich bliskich. Może wtedy drobiazgi codzienności nie wpływałyby na nich tak bardzo psując smak prawdziwej czekolady...

środa, 26 stycznia 2011

Dokąd teraz?

Mój tekst, który miał się tutaj znaleźć wczoraj wylądował w śmietniku. Nie wiem dlaczego, ale nie okazał się ani ciekawy, ani wartościowy. Takie beznamiętne zdania. Tego właśnie staram się zawsze unikać. Ja wiem - słowo pisane ma moc. Nieważne czy wydaje nam się to nieprawdą i bezsensem, tak już jest. Nawet jeśli na kartce napiszesz "gówno" - to i tak niesie to ze sobą wydźwięk: jesteś zły, niezadowolony, może urażony. Nie piszesz przecież słów przez przypadek. Nasz umysł składa je z jakichś konkretnych powodów, prawda? A trafiając na papier muszą mieć sens. Dlatego czuję się trochę winny tego Delete, ale cóż. To też jest piękne, prawda? Cofnąć zapisane słowa...


Do rzeczy. Wróciłem z obozu i będzie parę słów o tym jak się czuję. Przypomina mi się dowcip z brodą... "Jak się czujesz, ale tak w dwóch słowach? - Jest dobrze. A w trzech słowach? - Nie jest dobrze." Czuję się osłabiony i wybity z rytmu. Jakby ktoś przepuścił mój organizm przez sito. Stanąłem wczoraj na wagę po kilku dniach po powrocie. 89kg. Strata 4kg i to nie mierzone na czczo tak jak powinienem. Wcale nie byłem tym zadowolony. Do tego ciągle pojawiające się sińce i obolałe stawy skokowe. Dobrze, że już nie chce mi się spać cały dzień. Sami wiecie, trochę inne powietrze, inny tryb dnia i człowiek się rozpada. Zdjęcia z tego uroczego przedsięwzięcia są dostępne na stronie Klubu Kyokushin Lublin. Na niektórych się nawet załapałem. Na jednym nawet śpię na basenie...


Tyle o obozie. Być może niedługo pojawi się krótki tekst na stronie klubu - moja recenzja. Naprawdę, nie ma o czym opowiadać. Ciężka praca, jedzenie i sen.


Człowiek wraca z takich wypraw inny. Jak gwóźdź, który jest mocniej wbity w drewniany pień. Mocniej osadzony. Podczas czasu wolnego rozmawiałem z innymi ludźmi. Jeden ma problem z żoną, inny ze śmiercią, jeszcze inny problemu innej natury. I żyjemy. Oddychamy, pokonujemy słabości. Pomimo ciężaru na barkach biegamy, kopiemy, wymiotujemy razem. Udało mi się wychwycić i na nowo polubić tę więź z obcymi ludźmi. Więź jakiegoś wspólnego celu, która jednoczy bardzo różne charaktery i pozwala im współpracować. To naprawdę było przyjemne. Nieważne co "się mówi" - rozmowa o swoich problemach z innym człowiekiem bardzo pomaga. Nawet jeśli nie znasz zbyt dobrze tej osoby. Czasem po prostu trzeba zawierzyć innemu człowiekowi na ślepo.


Najgorsze były pierwsze noce i myślenie o tym co i kogo zostawiłem. Czułem się winny, bo przecież obiecałem, że jej nie opuszczę i że będę teraz przy niej. A tu taki wyjazd... w tak trudnym okresie. Co ona zrobi, jak się będzie czuć, do kogo pójdzie. I co się okazało? Jeździła sama autem, chodziła po mieście, na aerobik i bawiła się całkiem dobrze! Przez moment zastanawiałem się czy nawet nie lepiej od czasu spędzanego ze mną! Paranoja. Jak wiele rzeczy może okazać się niewłaściwe ale dopiero po nabraniu do nich dużego dystansu. Czasem przecież trzeba pozwolić kuli ziemskiej toczyć się w odpowiednią stronę.


Patrzę na te wszystkie znaki i wiem, że wszystko zmierza w dobrym kierunku. Poprawiają się dni i noce. Ja uspokajam siebie, ją i każdego dookoła. Mam dużo siły, ona coraz więcej. Mogę teraz poświęcić trochę czasu najbliższym znajomym, przyjaciołom. Wiem, że w poprzednim roku ich trochę zaniedbałem ale zamierzam to zmienić. Czas się do tego przyłożyć. Przecież przyjaźń trzeba pielęgnować, inaczej zwiędnie, prawda? Nic nie trwa wiecznie. Dlatego odnawiam kontakty, spotykam się z kim mogę. Ale oczywiście nic na siłę. W takich momentach okazuje się kto tak naprawdę jest/był przyjacielem a kto kumplem od weekendu.


Za oknem śnieg padający nierówno, każdy płatek w inną stronę. Istny chaos. Ale u mnie w środku wszystko poukładane i solidnie zmontowane. Poza tymi denerwującymi obrażeniami fizycznymi...


Idę na "miasto" obciąć włosy. Może nawet kupię maszynkę, bo często będę musiał chodzić do fryzjera. Popatrzę na świat. Potem może coś ugotuję, może poćwiczę. Muszę się cieszyć bezrobociem, póki trwa. Pewna osoba powiedziała mi, że to może być najlepszy okres w moim życiu. Chyba coś w tym jest :)

sobota, 15 stycznia 2011

Tam i z powrotem...


Nadchodzi długo oczekiwany moment. Pisałem już o tym, czym jest dla mnie Karate, ale nie zagłębiałem się w ten temat za bardzo. Może dlatego, że to dla mnie bardzo ważne i głębokie przeżycie. Za każdym razem gdy o tym pomyślę wzbiera we mnie siła zgromadzona gdzieś w środku. Ta pierwotna i nieograniczona.

Od kilku tygodni treningi dają mi siłę, żeby móc stanąć silniej na nogach. Nie czuję rewelacyjnej poprawy kondycji, ani siły uderzenia. Przynajmniej nie jestem w stanie tego zweryfikować... Treningi są wyzwaniem za każdym razem i odnajduję w sobie coraz nowsze słabości. Próbuję je pokonywać, ale nowe powstają na ich gruzach. I chyba o to chodzi. To jest istota Karate. Pozycje i kopnięcia nie tylko wzmacniają stawy, dają też oparcie nogom. Mogę pewniej nieść swój garb, a może przy okazji pomóc komuś bliskiemu?

Jutro wyjeżdżam na obóz o poranku. Czeka mnie tydzień żmudnej pracy nad sobą. Mam nadzieję, że okażę się wytrwały. Planuję wrócić stamtąd silniejszy. Potrzebuję oczyszczenia myśli, całkowitej izolacji. Chciałem wziąć laptopa, obejrzeć w nocy film, może pooglądać lekcje instruktażowe. Pomyślałem, że jednak zrobiłbym błąd. Spróbuję się sam ze swoimi myślami, zobaczymy kto wyjdzie z tego zwycięsko.

Szkoda, że śniegu zabraknie. Na dworze zimno, mokro i wietrznie. Istne Gotham City z pierwszego Batmana Tima Burtona... A chciałem odbyć chociaż jeden trening na mrozie. Zobaczymy jak będzie to wyglądać we mgle i deszczu?

Wezmę ze sobą zeszyt. Spróbuję zanotować swoje myśli. Mam ich kilka, zapisanych, ale mocno nieuporządkowanych. Chciałbym po przyjeździe móc się wysłowić. Wiem, że ten blog zasługuje na lepsze traktowanie. Mam sporo do powiedzenia, bo sporo się ostatnio wydarzyło. Jestem oficjalnie bezrobotny, dostałem pierwszy w życiu mandat, być może rozpocznę pracę w zawodzie, którego nigdy nie brałem pod uwagę. Jest tego sporo, prawda? Kiedy wrócę, możecie się spodziewać kilku stron tekstu.

Mam tylko nadzieję, że te treningi nie sprawią, że odechce mi się ćwiczyć na jakiś czas. Najważniejsze to nie myśleć o bólu, tylko szukać w sobie siły. Każdy ją w sobie posiada, wystarczy jedynie się do niej dokopać. A takie wypady, czy jak je nazwę "akcje krytyczne" mają w nas pobudzić drugie serce. Coś jak defibrylator przy nagłych zastojach serca. Dwie zimne, metalowe płytki przytknięte do nagiej piersi, wstrząs. I jeszcze raz. I w końcu upragniony dźwięk rytmicznej pracy serca. Każdy z nas musi wykonać taki ruch raz na jakiś czas. Inaczej serce i umysł obumierają (przecież i tak to robią co dnia...). Więc albo weźmiesz się w garść i zrobisz coś takiego, albo zacznie się powolne zapadanie w bagno. Cudowne uczucie tak się otrząsnąć. Człowiek jest pewny siebie, silny i odświeżony. Gorąco polecam, chociaż nie wiem co akurat pomoże tobie... Jeśli potrzebujesz wskazówki, być może do czegoś dojdziemy.

A może po prostu spróbuj Karate? Niejedną osobę nastawiło to odpowiednio do życia. Można się z tego śmiać, bądź się licytować. Ale naprawdę nie o to chodzi. Ten ekstremalny wysiłek wyzwala w nas tak wielką pewność siebie, że niemożliwe jest później jej nie wykorzystać w życiu codziennym. Tak, to jest aż tak proste. Chociaż być może po tym tygodniu zmienię zdanie... Oczekujcie nowin już wkrótce...